Mariusz Koryciński: Uważa się pan za twórcę kina gatunkowego?
Maciej Ślesicki: Ja nie wiem, czy mogę się w ogóle uważać za twórcę, bo już bardzo dawno nie stałem za kamerą. Nie jestem czynnym reżyserem. Kiedyś tam zrobiłem kilka filmów, z czego każdy był inny, więc trudno tu mówić o gatunkach (śmiech). Obecnie jestem głównie oddany prowadzonej wspólnie z Bogusławem Lindą Warszawskiej Szkole Filmowej.
Nie ma sensu mówić o kinie gatunkowym w Polsce?
Myślę, że można mówić tylko o filmach dobrych i złych. W każdym gatunku mogą być dobre albo złe filmy. My w szkole staramy się nauczyć myślenia obrazem i opowiadania kamerą. Absolutnie nie uczymy, jak się stać artystą, bo tego nie da się nauczyć. Jako człowiek, który ma na drugie imię Konkret, a na nazwisko Praktyka, zależy mi na tym, aby ukształtować naszych uczniów i studentów jako zawodowców, a ci z nich, którzy mają coś do powiedzenia, sami staną się artystami. Tak mówił prawdziwy artysta – Kieślowski; dla niego film był technicznym zawodem dla ludzi, którzy potrafią posługiwać się określonymi zabawkami.
A czy do pana szkoły nie zostanie przyjęta osoba, która zechce robić dobre kino popularne, rozrywkowe? Czy zawsze chęć praktyki musi iść w parze z tzw. przesłaniem?
Jeśli tu przyjdzie człowiek, chcący robić filmy bardzo popularne, które będą dobrą komercją za pieniądze to… absolutnie go przyjmiemy. Z radością.
Na łódzkiej filmówce pytają o to, jak kandydaci chcą zmieniać świat poprzez swoje filmy…
Wie pan, tylko Lenin uważał, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Prawda jest taka, że kino to jarmarczna sztuka dla gawiedzi. W Polsce popełniano przez cały czas potworny błąd, ucząc ludzi, że są artystami, że mają zmieniać świat poprzez swoje filmy, a nie uczono za pomocą jakich narzędzi to robić. Oczywiście każdy z nas ma prawo do bycia artystą, ale najpierw musi coś umieć. Innymi słowy: najpierw trzeba się nauczyć, jak układać cegły, aby potem zbudować katedrę. Jeśli jakiś człowiek ma dobrze poukładane w głowie, to sztuka z czasem przyjdzie do niego sama.
Może winna jest tu trochę polska krytyka filmowa, która większą uwagę przywiązuje do treści i znaczenia filmu niźli do jego formy?
Nie jest tajemnicą, jak ja oceniam krytykę w Polsce. Dla mnie to nie są krytycy, tylko krytykanci. Nowe pokolenie ludzi, które pisze o kinie, nie ma nic wspólnego z tym pokoleniem, które kiedyś pisało o filmie. Ci ludzie pokończyli jakieś tam filmoznawstwa prowadzone od stu lat przez tych samych ludzi i myślą, że im wszystko wolno. Filmoznawca to często człowiek, który chciałby być reżyserem, ale się boi; krytyk to bardzo często ktoś, kto nie dostał się do szkoły filmowej i teraz się mści. Takich przypadków na polskim rynku jest cała masa. Kiedyś, przed wojną, krytyka potrafiła być bardzo kąśliwa, ale nie przekraczała pewnego poziomu. Z prostej przyczyny: gdyby jeden albo drugi gnojek użył takich sformułowań, jakie ja dziś znajduję w gazetach, to zostałby wyzwany na pojedynek i zastrzelony.
Proszę nie żartować. Chce pan powrotu tamtych praktyk (śmiech)?
Oczywiście! Wygrałem nawet kilka zawodów strzeleckich…(śmiech) Problem polega na tym, że dzisiaj wolno wszystko. Byłem kiedyś świadkiem takiej sceny: podczas pokazu filmu Jeż Jerzy, który wyprodukowałem, pewien „krytyk” z dużej gazety odepchnął dziewczynę – proszącą go o to, żeby wpisał się na listę gości – i po prostu wpakował się na salę. Ten pryszczaty gówniarz głęboko wierzył, że jest gwiazdą, którą wszyscy powinni znać. Co więcej: był przekonany, że jest bezkarny, bo stoi za nim duża gazeta. W naszym kraju krytyk jest w stanie napisać, że coś jest „gówniane” albo „badziewne”. I już. Jeśli tak pisze, to znaczy, że nie ma nic do powiedzenia i nic nie umie. Bo wszystko można przecież merytorycznie wyjaśnić. Jednak krytycy nie mają pojęcia o języku filmu – czyli sprawach, które łatwo poddają się analizie, o których stosunkowo łatwo jest powiedzieć: te są dobre, a te złe. W dużej części „recenzują” według swojego gustu, preferencji czy światopoglądu. Ale oczywiście nie chcę generalizować. Są ludzie i ludziska. Są tacy, których z przyjemnością czytam.
Mam wrażenie, że między wierszami chce pan powiedzieć następującą rzecz: polską cechą narodową jest skłonność do dostrzegania jedynie klęsk i niepowodzeń…
No jasne! Podam przykład: Warszawska Szkoła Filmowa organizuje festiwal dla scenarzystów pt. ScriptFiesta. Podczas ostatniej edycji gościliśmy Joego Eszterhasa. Facet ma nominację do Saturna, napisał tak genialne teksty jak Pozytywka czy Nagi Instynkt. O jego przyjeździe do Polski dowiedział się TVN i zaprosił go do na wywiad. Prowadząca, popularna dziennikarka, z maniackim uporem pytała faceta nie o to, co mu się udało, tylko o jego najgorszy film! Nie pytała więc o Nagi instynkt, tylko o Showgirls, za który to film dostał Złotą Malinę. Eszterhas próbował naprowadzić rozmowę na inne tory, ale został całkowicie zignorowany. Pani prowadząca była zachwycona, że wyciąga swojemu rozmówcy klęskę. Bo to się przecież w Polsce sprzedaje, a żaden sukces nie jest wart uwagi. Kiedy rozmawiałem po tym wywiadzie z Joem, to był on, delikatnie rzecz ujmując, zdziwiony…
Czy poprzez odpowiednią edukację filmową możemy zmienić postrzeganie kina w Polsce? Przesunąć akcenty z refleksji o przesłaniu dzieła na refleksję o jego formie, o języku filmu?
Wie pan, ja się kompletnie nie nadaję do definiowania „postrzegania kina” lub definiowania „refleksji o dziele”. Ja chcę tylko uczyć zawodu i tu rzeczywiście jest miejsce dla odpowiednio przygotowanej edukacji filmowej.
Pytam, bo Warszawska Szkoła Filmowa jest zrzeszona, obok Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej czy Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, w tzw. Koalicji dla edukacji filmowej…
Edukacja filmowa w Polsce powinna rozwijać się lepiej. Cały problem polega na tym, że u nas w dużej mierze edukacją filmową zajmują się teoretycy właśnie – ludzie po filmoznawstwie, ludzie, którzy nie widzieli w życiu kamery. Wprawdzie daje to ich uczniom ważne podbudowanie teoretyczne, ale wciąż wymaga dopełnienia praktycznego. Niestety, brakuje osób, które mogą poprowadzić tego typu zajęcia.
Dlaczego?
Bo pracują w zawodzie i albo nie mają czasu na inną działalność, albo po prostu nie są zapraszani do edukowania młodych. Bo wciąż pokutuje myślenie wyłącznie o teoretycznej edukacji filmowej. Myśmy wymyślili tutaj rok temu program studiów podyplomowych dla nauczycieli, właśnie w ramach Koalicji dla edukacji filmowej. Zgłosiło się ponad trzystu chętnych, mogliśmy przyjąć jednak tylko czterdziestu, których szkolenie finansował PISF dzięki Ministerstwu Kultury. Program nosił nazwę stART i był jedną z najlepszych rzeczy, jakich dokonaliśmy. Szkoliliśmy osoby z różnych stron kraju po to, by mogły stać się później liderami w swoich regionach. I żeby same mogły robić ze swoimi uczniami filmy. To była prawdziwa praca u podstaw. W tym roku program niestety stanął i nie wiem, czy zostanie przywrócony. Jak zwykle problemem są pieniądze.
Skoro już jesteśmy przy edukacji filmowej… Wiem, że przed naszym spotkaniem egzaminował pan swoich uczniów. Widziałem, jak wychodzą z sali. I nie powiem, wyglądali na zmęczonych (śmiech).
Jestem z nich bardzo zadowolony. Egzaminowałem w Liceum Filmowym, które prowadzimy dopiero od roku, więc i jego uczniów ocenialiśmy po raz pierwszy. Mieli różne zadania filmowe: nakręcenie teledysku oraz wariacji na temat „portret we wnętrzu”. Powstały filmy na bardzo wysokim poziomie.