Za nami kolejna, 24 odsłona Festiwalu Kultury Żydowskiej. Krakowski Kazimierz znów tętnił życiem bogatej, wielowymiarowej i dynamicznie rozwijającej się kultury żydowskiej. Dzięki temu rozpoznawalnemu na całym świecie festiwalowi, to tak ważne i symboliczne dla społeczności żydowskiej miejsce odżywa za sprawą zaproszonych artystów, ale też publiczności, reprezentującej różne kulturowo-religijne światy. Czas festiwalu to intensywne wdrażanie w życie idei dialogu, zrozumienia i szacunku, czas obfitujący w wydarzenia, które mają się przyczynić do realizacji tych wartości i w przyszłości dawać ich owoce. Przez ponad tydzień organizatorzy w naturalny sposób wplatają w codzienne życie mieszkańców Krakowa i wszystkich odwiedzających miasto symbole tolerancji, pluralizmu oraz elementy autentycznej i żywej kultury Żydów, zarówno tych z Izraela, jak i tych żyjących w Diasporze.
Festiwalowi w tym roku towarzyszyło kilka haseł, m.in. Aszkenaz i Mizrach, które określają członków społeczności żydowskiej. Jeszcze nie tak dawno kultura żydowska kojarzyła się głównie z tą zrodzoną w Europie, czyli kulturą Żydów aszkenazyjskich. Aktualnie do głosu dochodzą także mizrachijczycy, czyli Żydzi pochodzący z krajów Bliskiego Wschodu. Obecność obydwu kultur widoczna była w programie muzycznym festiwalu, który jest jego największym atutem. Podczas koncertów wystąpili zarówno wykonawcy odwołujący się do jemenickiej spuścizny, jak i ci bazujący na tradycjach Maghrebu, byli też tacy, dla których takie podziały nie istniały. Wszyscy odwoływali się w jakimś stopniu do wielowiekowej tradycji, ale przedstawiali ją nowoczesnym językiem muzycznym. Kolejna odsłona festiwalu pokazała, że nie ma prostych podziałów i klasyfikacji, co więcej, pokazała, że są one zbędne, a o kulturze żydowskiej można myśleć w nowych kategoriach.
Muzyka jako sztuka ma ogromną moc oddziaływania. Zgodnie z utartym stwierdzeniem, łączy ludzi, ale także pokazuje w wymowny sposób wszelkie procesy, jakie zachodzą w kulturze żydowskiej – dlatego to ona stanowi trzon festiwalu.
Erik Friedlander zaprezentował swój najnowszy solowy projekt, autorską suitę na wiolonczelę Song of the Scribes, w Synagodze Tempel.. Utwór został napisany na zamówienie żydowskiego muzeum w Nowym Jorku. Ten znany z łączenia eksperymentalnego podejścia do wiolonczeli z szacunkiem do tradycji muzyk znów pokazał, z jaką łatwością i wyczuciem potrafi połączyć klasyczne wykształcenie, zdolność do improwizacji oraz poszukiwanie nowych sposobów gry. Swobodnie operował brzmieniami i barwami, potrafił sprawić, że dźwięki wiolonczeli zaczynały przypominać brzmienie innych instrumentów strunowych: lutni czy gitary. Kameralną i intymną przestrzeń synagogi wypełniała muzyka przekraczająca gatunkowe granice, budząca ducha historii i przenosząca słuchaczy w mistyczny wymiar wypełniony zapachem starych, pożółkłych kart religijnych ksiąg czy wilgotnych murów. Ascetyczna często forma i umiejętne operowanie ciszą, która zaczynała wybrzmiewać pomiędzy dźwiękami, wprowadzały w stan głębokiej refleksji. To bardzo wyciszająca i kontemplacyjna muzyka, a niesamowity klimat wzmagały zgrzyty, świsty i szmery wydobywane smyczkiem przez wiolonczelistę oraz nieco stłumione, grane pizzicato dźwięki, rozbrzmiewające jakby z oddali. Kiedy wiolonczelista skończył grać, nastąpiła chwila ciszy, po czym fala oklasków zalała dom modlitwy i spowodowała, że artysta wrócił, by zagrać jeszcze kilka bisów, w tym kompozycję Johna Zorna, pochodzącą z projektu Masada. Rację miał dyrektor festiwalu Janusz Makuch wspominając przed koncertem, że postać wiolonczelisty jest światełkiem w świecie pełnym ciemności i szaleństwa.
Warto było zostać świadkiem zmagań saksofonisty Daniela Zamira i jego zespołu z niewątpliwą ikoną popkultury, jaką jest musical Skrzypek na dachu. Izraelski muzyk postanowił przełożyć tak dobrze znane piosenki na język jazzu i wykonać je po pięćdziesięciu latach od ich premiery. Grający na saksofonie sopranowym artysta zgrabnie łączył elementy muzyki żydowskiej ze współczesnym jazzem, prezentując jego bardziej komunikatywne, łatwe w odbiorze oblicze. Wiele utworów rozpoczynało się od eksploatacji oryginalnych tematów, sentymentalnego ukłonu w stronę kultowego musicalu. Trwało to jednak tylko chwilę, gdyż melodie szybko rozwijały się i przeradzały w dynamiczne improwizacje. Bardzo dobra, pełna ekspresji, sekcja, łamiąca rytmy, odpowiadająca za zmiany tempa, doskonale sprawdziła się na tle saksofonu, który oscylował na granicy smooth jazzu, momentami niestety tę granicę przekraczając. Saksofonista dał się też poznać od strony wokalnej, na początku śpiewając dosyć delikatnie, przywodząc na myśl śpiewającego kontrabasistę Avishai Cohena, tyle, że głos Zamira był chłodniejszy i nieco bardziej szorstki. Im dalej w muzycznej materii, tym jego głos stawał się mocniejszy, zdecydowany, a wrażenie delikatności zanikało. Oprócz projektu Saksofonista na dachu muzycy zagrali też inne utwory, w których mógł się wykazać każdy z członków zespołu. Najbardziej jazzowo grający z nich wszystkich był rewelacyjny pianista Omri Mor, którego niestety chwilami za mało było słychać w przeciwieństwie do perkusisty, który czasami zagłuszał pozostałe instrumenty. Pianista mógł w pełni rozwinąć swe skrzydła w jednej z rozbudowanych solówek, kiedy oddał się szalonym improwizacjom. Pozostali muzycy przysłuchiwali się temu z lekkim zakłopotaniem, widać nie spodziewali się takiego popisu. Ten natomiast zdecydowanie przyćmił towarzyszy. Publiczności przypadła do gustu nowa interpretacja Skrzypka na dachu, a okrzyki entuzjazmu i oklaski spowodowały, że zespół zagrał aż trzy bisy. I słusznie.