Słowo wstępne
Z silnym przekonaniem, że muzyką można zilustrować właściwie wszystko, postanowiłem zainaugurować nieco eksperymentalny, bazujący na potencjale płynącym z konwergencji mediów, cykl tekstów, w ramach którego w możliwie przystępny sposób będę się starał przedstawiać kluczowe zagadnienia poruszane przez istotnych dla kultury zachodniej myślicieli. Omawianie nie oznacza tu przesadnie szczegółowego wgryzania się w zawiłości konkretnych doktryn, a raczej zobrazowanie wybranych idei adekwatnym do ich treści soundtrackiem, dzięki czemu w parze z szybkim kojarzeniem koncepcji z odpowiedzialnymi za nie postaciami powinna pójść także mniejsza bądź większa przyjemność estetyczna. Seria będzie więc z jednej strony luźną zabawą skojarzeniami, promującą interesujące z różnych względów, a często szerzej nieznane kompozycje, a z drugiej, mam nadzieję, dużym ułatwieniem dla rozeznania się w podstawach filozofii dla każdego, kto chce zacząć (lub już zaczął) z nią swoją przygodę. Brzmi strasznie, ale bez obaw. Nie ukrywam, że na co dzień jestem raczej „gościem od muzyki” i to na popularyzację wartościowych utworów chciałbym położyć tu szczególny nacisk.
Cykl warto byłoby rozpocząć od prześwietlenia hipotetycznych „muzycznych zainteresowań” największych – gdyby miernikiem uczynić dzisiejszą popularność – gwiazd myśli starożytnej, czyli Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Ten niezbyt oryginalny wybór wynika również z tego, że to właśnie w starożytności można by się dopatrywać źródła zachodniej teorii muzyki (uściślając – teorii muzyki wynikającej nie tyle z dokonań Greków, ile z umiejętnego skompilowania przez nich audialnych pomysłów Egipcjan, Mezopotamczyków i Izraelitów, choć to temat na odrębne, podobne objętościowo, rozważania). Napisałem „zachodniej”, gdyż, wbrew pozorom, w wielu innych kulturach muzycznych – choćby afrykańskich czy azjatyckich – konceptualizacje brzmienia, czyli to, co powszechnie uznajemy za dźwięki przyjemne, prawidłowe, są zupełnie inne. Zainteresowanym tą tematyką serdecznie polecam książkę Alana P. Merriama pt. The Anthropology of Music, wypełnioną, obok dziesiątek muzykologicznych obserwacji dowodzących relatywizmu ludzkiej recepcji, ogromem znakomitych anegdot, m.in. o zdegustowanych muzyką Franza Schuberta i Richarda Wagnera przedstawicielach ludu Loma z Liberii, dla których rozwiązania melodyczno-harmoniczne stosowane przez wspomnianych kompozytorów były na tyle obce, że wręcz ostentacyjnie dawali oni wyraz swojemu niezadowoleniu. Wróćmy jednak do antycznej Grecji, gdzie oprócz równouprawnienia sztuk (poezja, dramat, teatr i właśnie muzyka), które przenikały się niczym w postmodernistycznym kolażu, muzykę zaklasyfikowano do tzw. trójjedynej chorei. Innymi słowy, była ściśle powiązana z tańcem i słowem, nie mając większych szans na niezależność.
Muzyczna spuścizna Greków jest jednak ogromna. Pomysłodawca muzyki konkretnej, Pierre Schaeffer, zwracał uwagę, że chociażby genezy dźwięków akuzmatycznych, czyli takich, które są oderwane od swego źródła (na przykład brzmienie instrumentu osiągane bez jego realnej obecności, tak jak podczas słuchania radia), można się dopatrywać u uczniów Pitagorasa, którzy z uwagą, bez kontaktu wzrokowego, słuchali opowieści swojego mistrza zza zasłony. Pitagorejczyków fascynowały też przecież, choć to akurat przejęli z Mezopotamii, dźwiękowe właściwości wszechświata, w czym można, no, może gdyby lekko przymrużyć oczy, dopatrywać się genezy field recordingu i implementacji pozainstrumentalnych brzmień do kompozycji, w czym kluczową rolę odegrał wiele wieków później bruityzm czy rozwój muzyki elektronicznej spod znaku Karlheinza Stockhausena, Pierre’a Bouleza i Luigiego Nono, a następnie chociażby twórczość Pauline Oliveros. Z kolei Jerzy Waldorff już otwierając swoje Sekrety Polihymnii wyrażał przekonanie, że w „realiach” Apolla i Orfeusza zakorzenieni jesteśmy dziś wszyscy, wspominając, że „Polihymnia była jedną z dziewięciu muz, które opiekowały się sztuką. Jej przypadła muzyka”. Nasza muzyka. Po Grekach odziedziczyliśmy też przecież między innymi obiekt „uwielbienia” studentów szkół muzycznych, czyli skale. Poza tym, co chyba byłoby najsensowniejszym argumentem w kontekście narracji, które chciałbym ze sobą zderzyć, w antyku sama muzyka często wchodziła z filozofią we wzajemny, wielowymiarowy mariaż. Powiązań można oczywiście znaleźć jeszcze mnóstwo, więc żeby nie rozwlekać wstępu do horrendalnych rozmiarów (następnym razem będzie o wiele krótszy, obiecuję), skupmy się już – w kolejności chronologicznej – na głównych bohaterach pierwszego odcinka.
*
Sokrates
Jeżeli, tak jak i na mnie, niezbyt dobrze działają na was domokrążcy czy telemarketerzy, Sokrates przy pierwszym kontakcie najprawdopodobniej nie zaskarbiłby sobie waszej sympatii. Tym bardziej, że, jeśli wierzyć przekazom Platona i Ksenofonta, dysponował wystarczającym oratorskim potencjałem, by w drugiej z nadmienionych profesji bardzo szybko wspiąć się na szczyt „korporacyjnej drabiny”. Talent spożytkował jednak – uff – inaczej i w swoich czasach (V w.p.n.e.) zasłynął przede wszystkim nieustępliwym nauczaniem w przestrzeni publicznej. W przeciwieństwie do bezideowości związanej z kreowaniem popytu na produkty, których, rzecz jasna, nie potrzebujemy, treść tych nauk w pełni zasługiwała na określenie jej mianem szlachetnej, a co szczególnie godne pochwały, Sokrates uwiarygodniał ją również życiorysem, za nic mając sobie snobizm i dostatek.
Punktem wyjścia w jego postrzeganiu świata była świadomość własnej niewiedzy (legendarne już, choć wyciągnięte z kontekstu, „Wiem, że nic nie wiem”), dzięki czemu mógł sobie pozwolić na dwie specyficzne formy prowadzenia dialogu z niewygodnymi lub zadufanymi w sobie rozmówcami. Pierwsza z nich, czyli tzw. metoda elenktyczna, polegała na podpuszczaniu interlokutora do snucia monologu, by ten, zmuszony do mówienia i, tym samym, słuchania samego siebie, zdał sobie w końcu – zazwyczaj bardzo szybko – sprawę, że plecie bzdury, a jego rzekomo ugruntowane przekonania są tak naprawdę uderzająco powierzchowne. Jeśli macie znajomych zachwalających wam artyzm i rzekomą przełomowość szóstej części Piły, gdy bezskutecznie po raz n-ty próbujecie tłumaczyć im wyższość Dyskretnego uroku burżuazji, to dobrze wiecie o czym mówię. Metoda druga, majeutyczna, bazowała na jednoczesnym zaszczepianiu i wydobywaniu ze współrozmówcy wiedzy, a raczej najbardziej logicznych i zdroworozsądkowych intuicji, poprzez umiejętne sterowanie rozmową, tak, by w pewnym momencie „oponent” trafił na najwłaściwszą ścieżkę rozumowania, a w głowie zapaliła mu się symboliczna lampka z napisem „I get it”. Istnieje więc wysokie prawdopodobieństwo, że w czasach youtube’a to właśnie Sokrates przejąłby palmę pierwszeństwa w filmikach ze słowem „zmasakrował” w nazwie. Swą „agitacyjną” wytrwałość przypłacił jednak w końcu procesem, wytoczonym mu pod zarzutem psucia młodych umysłów i szeroko rozumianej obrazy moralności. Decyzja mogła być tylko jedna: w wyniku tak „rażącego” odstępstwa od obowiązującej wówczas, „poprawnej” linii myślenia, został oczywiście skazany na śmierć. Swój żywot, co zadomowiło się już nawet w popkulturze, zakończył honorowo i wzruszająco, wypijając podaną mu truciznę (cykuta czy szczwół plamisty?), po uprzednim, przebijającym fabułę większości wyciskaczy łez, pożegnaniu się ze swoimi uczniami. Czy ta dramatyczna historia odrobinkę wam czegoś nie przypomina?
No właśnie, z ciekawostek warto dodać, że co bardziej dociekliwi badacze zwracali w swoich artykułach i książkach uwagę na szereg podobieństw w życiorysach Sokratesa i… Jezusa, twierdząc, że ten pierwszy mógł być swego rodzaju archetypem (lub jednym z kilku takowych) Nazarejczyka. Wiarygodność istnienia obu tych postaci (zwłaszcza drugiej), których myśl dla kształtowania się naszej kultury jest przecież esencjonalna, w zależności od przyjętej perspektywy – zimna, wyrachowana faktografia albo wiara – okazuje się kolejnym polem do niekończących się dyskusji, które stosunkowo inteligentny, postronny obserwator skomentowałby, prychając: „Ad absurdum, ad absurdum…”.
Kolorytu sokratejsko-chrześcijańskiej paraleli nadaje też fakt, że Sokrates bardzo wyraźnie podkreślał istnienie duszy, którą nieustannie można doskonalić oraz ogromną rolę, jaką odgrywa ona przy konstytuowaniu wyjątkowości człowieka wśród rozrzuconych po świecie organizmów. Oczywiście organizmów usytuowanych w hierarchii bytów niżej od ludzi. Mówił też, ekhm, o wewnętrznym głosie, daimonionie, który często podpowiada mu czego czynić nie wypada. Z ważniejszych „punktów programowych”, eksponował wreszcie znaczenie i wagę cnoty – z gr. arete – rozumianej u niego jako dzielność, najwyższe, wewnętrzne dobro, które trzeba pielęgnować, między innymi przez wyciąganie wniosków z sytuacji, które spotykają nas w życiu, dzięki czemu nasze czyny będą sprawiedliwe, a my sami po prostu szczęśliwi. Innymi słowy, cnota w tym rozumieniu wiąże się z konkretną wiedzą o tym, co dobre, co w filozofii przyjęło nazwę intelektualizmu etycznego. Ważne jest jednak, by nie mieszać go z mającą zupełnie odmienny kontekst świadomością własnej niewiedzy. Podsumowując więc kwestie moralności i etyki, śmiało można stwierdzić, że były one dla Sokratesa nadrzędne.
Jeśli zaś chodzi o poglądy społeczne: stabilne, zgodne życie we wspólnocie, która jest dla siebie oparciem i w dostatku, i w niedoli, stawiał Sokrates zdecydowanie ponad atomizacją, egoizmem i niezdrowym indywidualizmem, generującymi destruktywną rywalizację. Klarująca się z tego dostojnego życiorysu wizerunkowa spójność – choć raz jeszcze uczulam, że bazuję tu głównie na przekazach zachwyconych jego postacią uczniów, którzy zapewne solidnie je podkoloryzowali – prowokuje więc nieco złośliwą, ale co najmniej równie szczerą refleksję, że choćby powierzchowna, cykliczna lektura tej biografii przydałaby się zdecydowanej większości przedstawicieli współczesnych „elit”. Zmniejszmy już jednak ten moralizatorski ciężar gatunkowy i sprawdźmy, co, dosłownie, słychać u Platona.