Od ósmego do dwunastego lipca Lublin stał się najważniejszym miejscem na muzycznej mapie Polski. W ciągu pięciu dni na scenach zaprezentowało się tu dziewiętnaście zespołów (kilkakrotnie z materiałem przygotowanym specjalnie na festiwal), z Einstürzende Neubauten i Tonym Allenem na czele. Główną motywacją do wycieczki na niemal drugi koniec kraju (pięć godzin w dusznym przedziale z komentującymi co chwilę sześćdziesięciominutowe opóźnienie współpasażerami – nie polecam) był dla mnie fakt, że w line-upie obrodziło wartymi zobaczenia kapelami z ogromnym stażem, a kolejnej okazji do złapania ich w Polsce może po prostu nie być. Oprócz wyżej wymienionych headlinerów mam tu na myśli chociażby Czechów z The Plastic People of The Universe czy DG 307 oraz nasze Variété (choć tu z dostępnością krajową powinno być nieco lepiej). Siłą rzeczy nastawiłem się głównie na koncerty, więc żeby oddać organizatorom sprawiedliwość zacznę od tego, że i oprócz nich działo się przez ten czas wiele ciekawych rzeczy. Codziennie o 22.00 (szkoda tylko, że w trakcie występów) odbywały się projekcje wartościowych ormiańskich filmów, a ponadto miały miejsce wystawy i dyskusje (ich pełny program znajdziecie tutaj) traktujące o współczesnych realiach państwa ze stolicą w Erywaniu. Co jeszcze? Inscenizacje, debaty, wystawy fotograficzne, ciekawe książki a także coś dla najmłodszych. Uff.
Po części oficjalnej i kilku przemowach (m.in. lokalnych prominentów oraz minister kultury – Małgorzaty Omilanowskiej) można było rozpocząć część muzyczną. Jako pierwsi na scenie, a właściwie w Bazylice Ojców Dominikanów, zaprezentowali się panowie z Grzegorz Karnas Trio. Lekkie rozczarowanie nieobecnością azerskiego pianisty Elchina Shirinova szybko mi minęło, gdyż kontrabas, perkusja i wokal złożyły się na zaskakująco płynną tkankę dźwiękową, w czym z pewnością pomagała wirtuozerska jazzowa zabawa sylabami i dźwiękami w wykonaniu frontmana, który uczynił głos czynnikiem równoprawnym standardowemu instrumentarium (choć gdzieniegdzie dochodziło do lekkiego przerostu formy nad treścią – myślę zwłaszcza o niektórych tekstach). Do najciekawszych chwil zaliczyłbym zahaczające swoją wrażliwością gdzieś o twórczość Błażeja Króla Two Towers, wzruszające Dream Again oraz… perkusyjne solo, które w kościele zabrzmiało spektakularnie. Gra kontrabasisty też nieustannie absorbowała moją uwagę. Zabawnie wyglądały pojedyncze osoby opuszczające świątynię po kolejnych utworach, piętnowane oskarżycielskim wzrokiem z ław przez tę część audytorium, która z zainteresowaniem śledziła to, co dzieje się w prezbiterium. Przypominało mi to trochę sytuację z koncertu Krzysztofa Pendereckiego, również wpisanego w dość egzotyczne dla siebie miejsce – w przestrzeń gdyńskiego Open’era, o czym pisałem tutaj. Niepodrabialnego klimatu nadawała też oczywiście występowi sama bazylika, w której (świeczki, witraże, liczne obrazy, monumentalne mury) kompozycje zabrzmiały jakoś tak inaczej.
Przez problemy pogodowe na południu Polski i związane z nimi kłopoty z dojazdem niektórych artystów na festiwal, w line-upie doszło do godzinowych przetasowań i zamiast mających wystąpić o 20.30 Czechów z Nevypar Kovatjezd na scenie Klubu Festiwalowego zameldowali się Ukraińcy z Atomic Simao, którzy domyślnie mieli ten dzień zamykać. Kilka osób pewnie z tego powodu ich koncert przegapiło i, niestety, mają czego żałować, bo choć nazywanie młodych kijowian „jedną z największych nadziei sceny offowej” jest póki co sporą przesadą i było raczej marketingową zagrywką ze strony organizatorów, to trzeba im oddać, że wachlarz sprawnie działających na odbiorców audialnych patentów opanowali doskonale. Szczególnie podobały mi się krautrockowe naleciałości bardzo swobodnie implementowane przez nich do niektórych kompozycji, z rytmiką przypominającą dokonania niemieckiego NEU!, a następnie ubarwianie tej repetytywności gitarowymi hałasami. Transowość i oddanie temu, co robią, świetnie ilustrował wczuty w wydarzenia na scenie chyba najbardziej, grający na bongosach drugi perkusista. Moim highlightem zostało zaś Future In The Past. Następnie przyszła pora na pierwszy naprawdę duży zespół na festiwalu, czyli czeskie DG 307, kapelę założoną, ekhm, czterdzieści dwa lata temu, z godną podziwu historią (represje, areszty, emigracje – a wszystko to w imię wolności słowa) i równie bogatym repertuarem. Pozwolę sobie zrujnować napięcie już na początku: ależ to był doskonały występ! Charyzmą sceniczną sześćdziesięcioczteroletni dziś Pavel Zajicek mógłby obdzielić co najmniej kilku i to całkiem niezłych wykonawców. Jego przejmujące, artykułowane ze sceny niskim, zachrypniętym głosem melorecytacje błyskawicznie wprowadziły gros publiczności w zbiorową hipnozę. Imponowała też gra świateł (chyba najlepsza ze wszystkich koncertów w Klubie Festiwalowym), a ukryci gdzieś w jego strugach muzycy wzbudzali równolegle lekką grozę (Papirovy aPsolutno), jak i szacunek. Oczywiście brylował w tym wspomniany lider. Przepięknie wypadły zwłaszcza takie utwory jak Lidi Krve / Dar Stinum 1979 oraz Boticelliho Andel. W przesuniętym na sam koniec dnia koncercie Nevypar Kovatjezd uczestniczyłem za krótko, by go oceniać (byłem raptem na jednym utworze), ale żeby i tej grupie oddać co należne, polecam moje ulubione nagranie z jej repertuaru, czyli Podzim v Lounech.
Drugi dzień imprezy rozpoczął się od koncertu kolejnych reprezentantów labelu Guerilla Records, czyli zespołu Kabaret Dr. Caligariho. Czeski skład to z pewnością świetni performerzy i pod tym względem ich show był najbardziej wariacką częścią Innych Brzmień, gdyż wokalistę wręcz rozsadzała energia i a to wbiegał w publiczność, a to miotał w nią przedmiotami, a to przepychał się z klawiszowcem. Pod kątem muzycznym ich występ nie do końca się obronił, ale niski, żywcem wyjęty z kina grozy głos frontmana wraz z przeestetyzowanymi do bólu utworami (ich Frankenstein czy fragmenty marszu pogrzebowego) i tak przykuwały uwagę. Jeśli chodzi o zespoły występujące w maskach, polecam jednak udać się przede wszystkim na koncert duńskich Sleep Party People. A, właśnie, a propos członu „people”. Po występie grupy z Sumperka (ależ ten czeski jest fajny!) przyszła pora na gwiazdy wieczoru (choć prywatnie Variété ma dla mnie podobny status), czyli The Plastic People of the Universe. Jeden z najważniejszych koncertów festiwalu zaskoczył przede wszystkim tym, że oprócz przebojowych kompozycji (Magicke Noci, Maska, Kanarek), które jak najbardziej wywoływały entuzjazm wśród publiczności, panowie raz na czas naprawdę odważnie atakowali soczystym noisem. To, co zrobił na saksofonie siedemdziesięciodwuletni (!) Vratislav Brabenec (uprzednio wyprowadzony ze sceny przez kogoś z organizatorów – obawiałem się przez moment, że zasłabł i już na scenę nie wróci), hałasujący radośnie na tle delikatnego, melodyjnego podkładu tak, że wiele osób zatykało uszy, to istny majstersztyk i jeden z najgenialniejszych momentów całej imprezy. Świszczących w tle gitar nie powstydziliby się zaś momentami przeróżni shoegaze’owcy. Jasne, czasem były małe przestoje, ale jestem tym występem jak najbardziej ukontentowany, a na pytanie czy lepsi byli DG 307 czy TPPotU nie potrafię odpowiedzieć. Na zakończenie dnia na scenie zameldowali się wywołani już Variété wraz z gośćmi specjalnymi – litewską flecistką i wokalistką Nedą Malunaviciute (problemy z wymową jej nazwiska miał nawet sam frontman grupy, z czego wybrnął jednak bardzo sympatycznie) oraz saksofonistą Janem Maksimovicem. Grzegorz Kaźmierczak z zespołem grali głównie utwory z Piosenek kolonistów, a fantastycznie wypadł zwłaszcza kawałek tytułowy (fragment „Ktoś namalował galaktykę jednym ruchem pędzla” z czterodźwiękową instrumentalną puentą gis-h-gis-ais siedzi mi w głowie do teraz) oraz Kim. Chwilę po koncercie zdałem sobie sprawę, że właściwie, to widziałem przed chwilą kapelę, której konkretne utwory (jak choćby I znowu ktoś przestawił kamienie) zapętlałem niegdyś równie często jak ulubione kawałki takich The Chameleons (Monkeyland). Koncert ten tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że jakościowo to bardzo podobny kaliber, a w wersji live wokalista Variété jest rewelacyjny.
Sympatyczny warszawski big band Warsaw Afrobeat Orchestra miał przyjemność otworzyć swoim koncertem na zamkowych błoniach piątkową scenę plenerową i, mimo przejściowego deszczu, dostarczył publiczności sporo frajdy. Szczególnie spodobały mi się wykonania najbardziej znanego w repertuarze grupy Only Now oraz partie wokalne w No Such Things. Już po samej konferansjerce było zaś widać, jak fajni ludzie tworzą ten skład. Jeśli ktoś nie mógł dotrzeć, a jest ciekaw jak te bogate aranżacyjnie kompozycje wypadły w praktyce, polecam obejrzeć sobie występ kolektywu zarejestrowany w zeszłym roku w radiowej czwórce (naturalnie z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni, a nie wiatrem świszczącym po twarzy; no, chyba że ktoś chce lepszej immersji, wtedy polecam np. nocną audialną sesję w słuchawkach na balkonie). Następnie przyszła pora na jeden z koncertów specjalnych. Tymon Tymański wraz z Different Sounds Orchestra przygotowali bowiem skrupulatnie dopracowany antywojenny koncert-manifest. Tu także należą się słowa pochwały za włożony w ten projekt trud i efekt końcowy – istniało przecież poważne ryzyko popadnięcia w patos. Zważywszy że nie należę do specjalnych entuzjastów poezji śpiewanej, nie mówiąc już nawet o bardziej konwencjonalnych pieśniach, choć oczywiście niektórych bardów bardzo sobie cenię, zespołowi udało się zagrać je w sposób na tyle kreatywny, że miast irytacji z autentycznym zaciekawieniem przyglądałem się ich eksperymentom. W setliście pojawiły się zarówno autorskie interpretacje Wysockiego, jak i np. Ya Soldat. Nieco zadrżałem jedynie podczas wykonywania przez Anię Rusowicz lennonowskiego Imagine w języku rosyjskim, gdyż pacyfistyczna zapowiedź w jej wykonaniu wydała mi się odrobinę pretensjonalna, choć co do treści pełna zgoda; muzycznie artystka na szczęście się wybroniła, dostarczając pokaźnej części publiczności wielu wzruszeń (o ile dobrze widziałem, ktoś nawet uronił łezkę). Z ciekawej balladowo-punkowej strony pokazał się też Olaf Deriglasoff, uwagę przykuli Natalia Pikuła i Daniel Hertzov, nad całością bardzo przekonująco pieczę trzymał Tymański, a już tak zupełnie prywatnie najbardziej podobały mi się kilkukrotne głośniejsze zrywy w wykonaniu niemal całego zespołu (umiejętna współpraca gitar i sekcji dętej). Ciekawie wypadały też przejścia pomiędzy piosenkami złożone z różnych radiowych szumów, zgrzytów i trzasków i, momentami, gra świateł. Jak przyznał sam Tymański, był to dopiero pierwszy występ kolektywu z tym materiałem, więc jeśli pojawią się z nim gdzieś w waszej okolicy – polecam się wybrać.
I tak oto nadeszła godzina występu pierwszego z headlinerów – Tony’ego Allena. Trzeba mieć sporo odwagi i pewności siebie, by, tak jak Nigeryjczyk z orkiestrą, od samego początku postawić na długie, nie aż tak łatwo przyswajalne dla odbiorców afrobeatowe kompozycje, które bardzo oszczędnie przerzedzane były największymi przebojami (jak, wykreowane już właściwie na swoisty hymn tegorocznej edycji festiwalu, Go Back). Ta egzotyczna repetytywność szybko roztańczyła jednak publiczność (do tej pory było z tym bardzo różnie), sprawdzając się doskonale, a pierwsze skrzypce, co ważne – bardzo subtelnie, odgrywał sam Allen, który podkręcał i zwalniał rytmikę i natężenie koncertu w zależności od potrzeb. Usytuowany w centrum sceny za perkusją i mikrofonem wydawał się mastermindem całego składu, grając z nim na pamięć, często odrobinę improwizując i pokazując tym samym jak aktualne były refleksje jazzmana i teoretyka muzyki George’a Lewisa, który pisał niegdyś w swoim eseju o muzyce improwizowanej, rozdzielając perspektywy na afrologiczną i eurologiczną, że ta pierwsza, w przeciwieństwie do naszej, w żaden sposób nie wyklucza z siebie pamięci i historyczności. Z kolei brzmienie gitar mocno przypominało mi momentami styl Talking Heads. Pod względem muzycznym było świetnie, tylko dlaczego musiało też być tak zimno?