Kraków malarstwem stoi. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie, będąc na wystawie w krakowskim MOCAK-u. Na ekspozycji kuratorowanej przez Delfinę Jałowik i Monikę Kozioł, płasko i bez polotu zatytułowanej Artyści z Krakowa. Generacja 1980-1990.
Niewiele tu zaskoczeń. Opowieść ciągnie się od lekkostrawnej narracji po przyciężką abstrakcję. Nazwiska są większości świetnie znane, reprezentowane standardowo kilkoma pracami. Jest Irenka Kalicka ze świetnym i jeszcze świetniej znanym cyklem Co się stało, to się nie odstanie, gdzie wyjściowa figura trickstera, maska nadana zaproszonym do projektu znajomym, zdaje się idealnie stapiać z ich wizerunkiem, pokładami niewidzialnej energii, współgrając z intymnością i kameralnością aranżowanych sytuacji. Jest i Kuba Woynarowski, redukujący rzeczywistość do abstrakcyjnych wzorów, splotu alchemicznych referencji z racjonalnością matematycznej logiki, który w przestrzeni kolektywnej pokazuje swoją architekturę, figury niemożliwe z Biennale w Wenecji oraz Ewa Juszczkiewicz ze swoimi wyrafinowanymi cytatami z klasycznego malarstwa siedemnasto- i osiemnastowiecznego, portretami, na których głowy hipnotycznie rozkwitają grzybem albo zaskakują groteskowym puklem włosów, porastającym zawsze niewidoczną twarz.
Surrealizmu, którym Kraków zwykł się szczycić jest tu zresztą więcej. Jest Jakub Julian Ziółkowski, w tym wydaniu mocno ironiczny ze szkatułkowymi opowieściami znaczeniowo wykraczającymi poza ramy obrazu i Dawid Czycz, którego płótna atakują bajkowością i wysmakowanymi kolorystycznie materią zderzoną z opresyjnością realności, i z którym zaskakująco dobrze dialogują nie tylko esencjonalne mikronarracje Moniki Chlebek, ale i rozbudowane historie, zupełnie niefantastyczne, Michała Zawady. A dalej również Grzegorz Siembida z lekko mdłymi w tonacji, fantastyczno-dekoracyjnymi abstrakcjami, kłębowiskiem sugestywnych linii oraz Kamil Kukla, wieszczący jakąś apokaliptyczną wizję i dynamicznym morfizmem kształtów uruchamiający grę naszej wyobraźni.
Zachwyca też Łukasz Stokłosa, jeden ze stu malarzy jutra (mowa tu o prestiżowej publikacji Kurta Beersa), i to zarówno melancholijnym malarstwem, jak i kruchością domku dla lalek, białego, niepokojącego pustego pałacu oraz Agata Kus, której prace jak się zdaje karmią się krakowskim smogiem i smokiem, nie tylko papierosowym dymem, ale i żarem, jak cykl Popielniczka, wiszącym w powietrzu zaduchem. Związkami i rozwiązkami, Taksemią, jak zatytułowała swój film, gdzie ujęcia z Pięknego Psa przeplatają się z mrocznym Nakarmić kruki Carlosa Saury.
Mniej nośna i miejscami przyciężka abstrakcja reprezentowana jest tutaj m.in. zaskakującą psychodelicznością geometrycznych prac Tomka Prymona, wspomnianym już pokłosiem surrealizmu w wykonaniu Kukli i Siembidy, ekspresyjnością i kampowością, postmodernistyczną masą wyciąganą z plastikowych figurek, zabawek i klocków Marty Antoniak oraz przestrzennością obiektów, quasi-obrazów ewokujących trochę drażniącą pustkę Tomka Barana. Moją uwagę zwraca jednak przede wszystkim Kornel Janczy z muralem Komfort, odrywający abstrakcję od rzeczywistości, jednocześnie w organiczny sposób właśnie z niej ją wyciągając.
W MOCAK-u, co niezmiernie cieszy, jest też kilka nowszych odkryć. Jak Mateusz Szczypiński, którego większość figuratywnych obrazów sprawia wrażenie jakiegoś ułagodzonego dialogu z artystyczną mitologią Krakowa, nachalnie czytelne zdają się zwłaszcza aluzje do Kantora, ale już jego abstrakcje, geometryczna szachownica starych krzyżówek z Przekroju i migocząca fakturowość confetti o intrygującym tytule Kolekcjoner, uwodzą bezpretensjonalnym żartem i niewymuszoną lekkością. Podobnie jak urokliwe notesy – pomysłowniki, a właściwie dzienniki, urzekające niewinnym absurdem zapętlonym z monotonią codzienności, autorstwa Agnieszki Piksy, artystki nominowanej do tegorocznych Spojrzeń, a wcześniej eksplorowanej na facebookowym fanpejdżu Bunkra. Prawie nie ma się tu do czego przyczepić. Może poza Emilią Kiną, bo o ile prezentowane tutaj pałace o konceptualnej proweniencji mamią jeszcze jakąś tajemnicą, o tyle reszta jej prac (i tu przyznaję, po jej „wygooglowaniu”) sprawia wrażenie nieprzyjemnie letnie, Michałem Stonawskim, który odrobinę razi repetytywnością, a jego konstruowane z płócien symulakra, choć robiące wrażenie i elektryzujące oko, jak dla mnie sytuują się zbyt blisko mimetyczności Kuśmirowskiego i eksperymentów Grupy Ładnie.
I jeszcze wyjątki. Wyjątki potwierdzające regułę, a więc tezę z jaką, jak się zdaje, przystąpiono do realizacji wystawy, a mianowicie że Kraków z dobrego malarstwa słynie. Są więc prace Mikołaja Małka sensualne, delikatne i niemal przezroczyste odlewy w wosku, gdzieś tam jednak pamiętające Szapocznikow, a to ręce nabite na pręty, a to zawieszone na żyłkach cieniutkie skrzydełka ważek, egzystencjalne o poetycznej i nostalgicznej aurze filmy, dokumentacje performansów, wskrzeszających do życia amerykańską fotografkę Francescę Woodman autorstwa Justyny Górowskiej i nieszczególnie przekonujące maszyny, amorficzne fragmenty nóg i rąk, odrobinę zbyt dosłownie ciążące ku zmysłowości i erotyce, Mateusza Hajdo.
Nie ma tu mowy o „zawiłej satysfakcji intelektualnej kuratorów”, ani dobrze skonstruowanej, nie mówiąc już o sproblematyzowanej, bo to mogłoby już niebezpiecznie zahaczać o problem, narracji. Nikt tu nie oszukuje i nie mydli oczu, wystawa jest dokładnie taka, jak wskazuje tytuł, poprawna i encyklopedyczna. To atlas, chociaż żaden z niego Atlas Mnemosyne, który, o czym przekonuję się sięgając po kuratorską notę, będzie jeszcze kontynuowany. Edycja 1., 2. i 3. jak nudny serial w odcinkach, z tą różnicą, że emitowany od końca. Ale nie ma sensu się tu wyzłośliwiać, MOCAK to muzeum, a Artyści z Krakowa to wystawa tradycyjnie muzealna. I nawet jeśli niepełna, gdzieś tam wybrakowana – osobiście dziwi mnie np. brak Krzyśka Mężyka pokazywanego w zeszłym roku przez Dorotę Monkiewicz we wrocławskim MWW, Mateusza Okońskiego, Tomasza Kowalskiego, mimo tak licznych reprezentantów krakowskiego surrealizmu, czy Daniela Rycharskiego, ale jak rozumiem wieś nie mieści się w obranym paradygmacie – to ważna. Scalająca krakowskie środowiska twórcze, a trochę nawet wkupująca się w jego łaski i prezentująca lokalność na tle międzynarodowej kolekcji. A jak pokazała bunkrowa debata zorganizowana tuż przed, nie tak dawnym, konkursem na dyrektora, wygranym przez Magdę Ziółkowską, na której głos zabrali m.in. Hubert Gromny i Xawery Wolski (nota bene tutaj w żaden sposób niereprezentowani), brak zainteresowania instytucji kultury ich własnym podwórkiem ciągle jest dla artystów drażniącą kwestią, przysłowiową solą w oku.
Kim jest artysta krakowski? Tego nie wiem. Tutaj urodzony, tutaj zamieszkały? Tworzący w cieniu wawelskiego wzgórza, wdychający zapach farb i terpentyny, z nabożnych szacunkiem spacerujący Plantami pośród cieni dawnych mistrzów? Pałub na Plantach tańczących? Tradycyjnie i po mieszczańsku malarz? To tylko jakaś prawda i jakieś tam wcielenie. Subiektywne spojrzenie, które nie jest niczym zdrożnym, pod warunkiem, że nie aspiruje do obiektywizmu.
Naprawdę nie wiem, czy trzeba mieszkać i pracować w Krakowie, żeby zasłużyć sobie na miano artysty krakowskiego. Ba, nie wiem nawet czy w ogóle ten twór istnieje. Jest za to Kraków, który gdzieś się w tej twórczości przelewa, przesypuje i przebija, co kilka lat temu, z akcentem na lekkość i przyjemność, badał Dawid Radziszewski na wystawie Powrót do domu. Jest krakowski surrealizm, środowisko Goldex Poldex, powracający i wciąż ginący Zbiornik Kultury, echo pierwszej i drugiej Grupy Krakowskiej, wspomnienie Krzysztoforów. To ciągle jeszcze nie idiom, ale niedająca się do końca zdefiniować aura, wirus wchłaniany wraz z gęstym powietrzem, zanieczyszczonym smogiem i papierosowym dymem.
Podobno ani kaszlu, ani miłości nie da się ukryć.