Myśląc: „kino islandzkie” jednym tchem najczęściej wymienia się trzy nazwiska: Fridrik Thor Fridriksson, Baltasar Kormákur i Dagur Kári. Niedawno za sprawą przebojowych Baranów. Islandzkiej historii do tej trójcy dołączył Grímur Hákonarson. W odstępie ledwie tygodnia pojawiły się w polskich kinach dwa islandzkie filmy, na dowód absolutnej dominacji tego niewielkiego państwa nordyckiego nad spragnioną szczerych emocji publicznością – najpierw nagrodzone w Cannes (Un Certain Regard) Barany właśnie, chwilę potem Fúsi Dagura Kári – triumfator zeszłorocznej Tribeki. Z reżyserem drugiego z nich, Dagurem Kári, rozmawiam o filmowych outsiderach, pieszczotliwych zdrobnieniach islandzkich imion i byciu nieśmiałym reżyserem.
Magdalena Maksimiuk: Co jest takiego fascynującego w outsiderach? Pojawiają się w twoich filmach nad wyraz często.
Dagur Kári: Z jakiegoś powodu nigdy nie postrzegam moich bohaterów jako outsiderów. Zawsze raczej mam ochotę pokazać interesujące postaci. Pewnie mogą być nazwane outsiderami w interesujących okolicznościach – to może być to.
W jaki sposób powstają w twojej głowie ci bohaterowie?
Przez wiele lat próbowałem znaleźć sposób, by pracować z Gúsim – tak nazywamy Gunnara Jónssona. Widziałem go w jakiejś komedii w islandzkiej telewizji już dawno temu i od razu pomyślałem, że mógłby zagrać jakiś bardzo fajny epizod w fabule, więc zacząłem intensywnie szukać dla niego godnej opowieści. Wiele lat później siedząc sobie spokojnie na lotnisku w oczekiwaniu na samolot, byłem naprawdę znudzony. Obserwowałem bezmyślnie obsługę naziemną, która poruszała się wszędzie na tych malutkich wózeczkach. To była moja historia! Zazwyczaj lata mijają zanim jestem gotowy ze scenariuszem. Najpierw mam postać, którą później obudowuję wątkami i okolicznościami, co może trwać wieczność. Tym razem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
O Gunnarze mówisz pieszczotliwie: „Gúsi” – a oryginalny tytuł filmu to Fúsi. Tak też zostało w wersji polskiej. Czy oprócz tego, że to zdrobnienie, imię to ma jakieś znaczenie po islandzku?
„Fúsi” to właściwie przydomek, skrót od imienia „Sigfús”. Nie mam pojęcia czy oznacza cokolwiek innego niż po prostu męskie imię, ale jeśli chodzi o mojego bohatera, wydaje mi się, że pasuje do niego idealnie.
Poprzedni film nakręciłeś w Stanach Zjednoczonych – to było Dobre serce z Paulem Dano. Teraz jednak wróciłeś do rodzimego kraju.
To naprawdę bardzo przyjemne uczucie móc wrócić na stare śmieci. Jestem islandzkim reżyserem, ale nie nakręciłem tam żadnego filmu od debiutu w 2001 roku – Nói Albinói. To już ponad piętnaście lat! Islandzki przemysł filmowy jest niewielki, więc wszyscy zaangażowani w każdy niemal projekt to znajomi lub przyjaciele. Bawimy się świetnie, atmosfera jest fantastyczna.
Islandzki przemysł filmowy może i jest mały, ale jest z czego być dumnym!
Jestem bardzo dumny z tego, że mogę być jego częścią, i że moje projekty w ogóle doczekały się realizacji. Robienie filmów jest, przynajmniej dla mnie, bardzo dziwnym procesem. Zwykle zajmuje 4 lub 5 lat, jest premiera i dla wszystkich poza mną i ekipą to po prostu kolejny film.
Czym się różni praca nad filmem w Islandii od tej w Stanach Zjednoczonych?
Największą różnicą jest chyba wielkość ekipy. Akurat Dobre serce było przez Amerykanów uważane za maleńką produkcję, chociaż na planie kręciło się nieustannie jakieś 60-70 osób. Było to strasznie osobliwe przeżycie, mieć pod ręką taką machinę – chociaż to mimo wszystko nieduży film. Co jest dla mnie zwykle najważniejsze, to posiadanie bliskiej relacji z każdym na planie. Natomiast pracując w Stanach miało się czasem wrażenie uczestniczenia w wielkiej zorganizowanej akcji militarnej – wszystko perfekcyjnie zorganizowane co do minuty. Ale takie doświadczenia też są potrzebne! (śmiech)
W swoich filmach często poruszasz podobne tematy, a jednak z obrazu na obraz zmienia się trochę twoje do nich podejście. Jak wyglądał proces powstawania filmu Fúsi?
Wydaje mi się, że nie podchodzę do swoich pomysłów analitycznie, nie myślę w kategoriach tematycznych. Pracuję ze szczegółami i przy pomocy intuicji. Zaczynam od głównego bohatera i pomysłu na określoną sytuację. Potem zwykle wymyślam kolejną sytuację, i mam pewien schemat. Nigdy właściwie nie zaczynam z konkretnym tematem. Staram się nie być tego zbyt świadomy, raczej podążam za przeczuciem. Jeśli chodzi o Fúsiego, to zależało mi przede wszystkim na zaakcentowaniu jego złożoności, tego zwykłego, dużego gościa o długich włosach, w wojskowych ciuchach. Gdyby spotkało się takiego kogoś na ulicy, założę się, że każdy z łatwością by go osądził. Wymyślił historię o tym, jakim może być człowiekiem. Chciałem przede wszystkim pokazać, że podobnie jak każdy, także i Fúsi nie podlega stereotypom i wygodnym szufladkom.
To ciekawe, że twój bohater jest postrzegany jako duży, silny mężczyzna, który jest zdolny do wszystkiego, ale jednocześnie pokazujesz go jako osobę bardzo niepewną siebie, której wygląd i zachowanie jest wciąż kwestionowane. Czy przez taką prezentację bohatera próbowałeś w jakiś sposób skomentować cechę współczesnego społeczeństwa, które wciąż wywiera presję przywiązując ogromną uwagę do tego, jak wyglądamy i jak się zachowujemy?
Kiedy rozmawialiśmy o tematach, które poruszam w swoich filmach i o tym, że właściwie nie podchodzę do tego zbyt analitycznie, chyba nie powiedziałem całej prawdy (śmiech). Wydaje mi się, że może faktycznie jest w moich filmach przynajmniej jeden wspólny punkt – dorosłość i niepewność z tym związana. Co jakiś czas przypomina mi się czas, kiedy byłem dzieckiem, i jak bardzo moi rodzice wydawali mi się wtedy dorośli. Aż nie do uwierzenia. Mam 43 lata i kompletnie nie czuję się dorosły. Cały czas czekam, jestem gdzieś w zawieszeniu między byciem nastolatkiem i dorosłym. Mam wrażenie, że we wszystkich moich filmach czai się gdzieś takie uczucie, obdarzam nim każdego bohatera, też Fúsiego. On nie potrafi się zupełnie odciąć od dzieciństwa, żyje sobie w tej swojej małej bańce i dobrze mu z tym. Dopiero niektóre osoby i sytuacje zmuszają go do zrobienia kolejnego i jeszcze następnego kroku. Może dzięki temu to bohater, z którym łatwo się utożsamić. Niezależnie od tego, czy robimy małe, czy duże kroki – najważniejsze jest nieustanne parcie do przodu. O tym jest Fúsi.
Nieustanny ruch do przodu – o tym, jak mówisz, jest Fúsi. Mając w pamięci kilka scen z filmu, mam wrażenie, że interesuje cię też rutyna, powtarzalność, codzienność. Fúsi robi wiele rzeczy wciąż od nowa, żyje zwyczajnie, podobnie jak większość z nas.
Mi tak naprawdę odpowiada rutyna i powtarzalność, przynoszą pewność i bezpieczeństwo, które niestety mogą być też czasami groźne. W pewnym sensie zawsze istnieje niebezpieczeństwo ograniczenia, zadomowienia się w strefie komfortu, z której często nie ma wyjścia. Jestem z jednej strony nieśmiałą, a z drugiej – niespokojną osobą. Nie lubię zmian. Czasami ciężko mi znaleźć w tym wszystkim równowagę. Może też dlatego lubię przebywać na lotnisku i obserwować co się tam dzieje. Dzięki takim obserwacjom powstał przecież pomysł na film i bohatera – Fúsiego.
A jak zaczęła się twoja współpraca z odtwórcą tej roli – Gunnarem Jónssonem? Wspomniałeś, że zobaczyłeś go po raz pierwszy w telewizji i od razu poczułeś więź z aktorem. To jego debiutancka rola pierwszoplanowa w filmie fabularnym, więc podejrzewam, że musiało być coś, o co go prosiłeś, wskazówki, jakie od ciebie dostał, może reprymendy?
On robił już bardzo wiele rzeczy, ale rzeczywiście nigdy nie był na pierwszym planie. Zwykle można go wypatrzeć w filmach telewizyjnych i serialach, więc przemysł filmowy nie jest dla niego nowy. Gra bardzo dużo w komediach. Poza posiadanym doświadczeniem, jest też świetnie wyszkolony, a ja wciąż się zastanawiałem, jak uda nam się wykorzystać jego talent, w końcu gra w każdej scenie! Na planie paradoksalnie niedużo rozmawialiśmy, obaj jesteśmy raczej cichymi, nieśmiałymi typami. Co więcej, scenariusz wysłałem Gunnarowi pewnie rok przed rozpoczęciem zdjęć, ale nie zadał mi ani jednego pytania o swojego bohatera, czy scenę. Dopiero potem spotkaliśmy się na kawie, trochę porozmawialiśmy i to było tyle. Ale mimo to czułem, że zrozumiemy się doskonale. Potem rzeczywiście zaczęliśmy kręcić i okazało się, że Gunnar jest naprawdę cudowny, bardzo profesjonalny, gra nie sprawia mu najmniejszych kłopotów. Zawsze wszystko było gotowe już w pierwszym ujęciu. Dla mnie to też świetne, nowe doświadczenie. Niezwykle wyzwalające było po prostu stać sobie po cichu za kamerą przez większość czasu, bez konieczności zbyt częstych i zbyt intensywnych rozmów. Gunnar miał w zwyczaju przychodzić na plan, robić swoje, wracać do przyczepy. Wspaniałe!
Świetnie ci się pracowało z Gunnarem. A jak to było z dziewczynką z filmu? Dobrze wiem, że ta niezwykła mała osóbka jest bliska twojemu sercu.
Tak, to moja córka. Napisałem tę rolę z myślą o niej, bo większość kwestii, które ta postać wypowiada, są jej własnymi powiedzonkami. Mnóstwo takich wyrwanych z kontekstu zdań zapisywałem sobie gdzieś po kryjomu, żeby później wykorzystać. Ale to nie jest tak, że dostała rolę tylko dlatego, że jesteśmy spokrewnieni, i że akurat kwestie ze scenariusza są jej (śmiech). Oczywiście na długo przed rozpoczęciem zdjęć zrobiliśmy casting. Przyszło naprawdę bardzo dużo dziewczynek. Potem okazało się, że właściwie żadna nie pasuje, bo przecież tak naprawdę pisałem scenariusz mając na myśli córkę. Ale chciałem, żeby wiedziała, że nie dostaje się nic ot tak, ze względu na rodzinne powiązania. Natomiast naprawdę szczerze się zdziwiłem widząc, jak bardzo profesjonalnie się zachowuje na planie. To było jej pierwsze aktorskie doświadczenie i często zadawała naprawdę mądre pytania. Nie tylko przygotowywała się do danej sceny, ale pytała też o historię danego bohatera albo o to, co działo się wcześniej i co wydarzy później.
Nie bała się kamery?
Nie jestem typem reżysera, który kręci przez cały czas, też w czasie prywatnym. Nie filmowałem swoich dzieci, więc to wszystko było dla niej nowe. Ale asystentka reżysera, która była cały czas obecna na planie, zajmowała się małą kiedy mieliśmy przerwy albo kiedy ja nie mogłem jej zabrać do domu. Zawsze jednak miałem ją na oku – na nic się nie skarżyła, wręcz przeciwnie. Praca nad filmem przychodziła jej ze zdumiewającą łatwością. Byłem naprawdę zaskoczony, bo w domu nie rozmawiamy za dużo o kinie. Teraz zresztą mam tak zwaną „normalną” pracę od 9 do 5, kieruję programem dla młodych reżyserów w Duńskiej Narodowej Szkole Filmowej w Kopenhadze. Rutyna! (śmiech)
Dziękuję za rozmowę.