1.
Dwadzieścia lat Adiel Amze zgłębiał zagadkę Gomlidaty. Była wielkim miastem i dumą potężnych narodów, zanim nadeszły gockie hordy i obróciły ją w perzynę, a jej mieszkańców uczyniły niewolnikami.
Wreszcie zebrał wszystkie materiały, zbadał je i rozpatrzył, posortował, ułożył i uporządkował, spojrzał na nie i doszedł do wniosku, że nadają się do tego, by je opublikować. Postanowił napisać książkę.
Kiedy była gotowa, zaczął chodzić od wydawcy do wydawcy, ale chętnego nie znalazł. Każdy odprawiał go pod innym pretekstem, przy czym jeden niewiele różnił się od drugiego. Amze zrozumiał, że z wydawcami się nie uda, zabrał się więc do poszukiwań wśród ludzi nauki, ale i oni go nie wysłuchali. Tyle lat siedział nad robotą, nie spotykając nikogo, ani profesorów z uniwersytetu, ani ich żon i córek, teraz więc, gdy prosił o przysługę, z ich oczu bił gniew tak lodowaty, że aż okulary zachodziły im szronem. Odpowiadali mniej więcej tak: „Drogi panie, kimże pan jest? Nikt pana nie zna”. Wzruszał ramionami i odchodził rozczarowany. Nie znaczy, żeby całkiem zmarnował czas. Jednego się nauczył: chcesz, by cię znali, musisz się zaprzyjaźnić. Tyle że on nie miał pojęcia, jak to się robi. Przez te wszystkie lata praca uczyniła go niewolnikiem, był jej poddany od świtu do zmierzchu. Codziennie, gdy tylko się zbudził, nogi same niosły go do biurka, do pióra i do papierów, wzrok zaś, o ile nie zajmowała go jakaś osobliwa wizja, sam padał na książki, rysunki i plany Gomlidaty albo na mapy, na których zaznaczono ruchy wojsk z czasów wojny, która przyniosła Gomlidacie zagładę. Zdarzało się, że uzupełniał to, co napisał wczoraj; bywało, że skreślał wszystko, co powstawało przez wiele dni. Podobnie w nocy. Kładł się do łóżka i zaraz wstawał, wracał do biurka i sprawdzał, co przed chwilą napisał, niekiedy w półśnie, czasem dlatego, że coś mu przyszło do głowy, innym razem śmiejąc się z siebie i z własnych pomyłek, które kazały mu dalej badać, dociekać, poprawiać. Lata biegły, a książki wciąż nie było.
Czy autor, który odkłada wydanie swojego dzieła, nie przypomina mędrca, dla którego odwlekanie jest błogosławieństwem, może bowiem jeszcze raz sprawdzić założenia i wyeliminować nieco błędów, a też zweryfikować niesłuszne hipotezy, które czynią dzieło dalekim od prawdy? Adiel Amze siedział więc, sprawdzał, poprawiał, precyzował – aż książka była przejrzysta i bez jednej skazy. Wydawcy jednak nie znalazł.
2.
Kiedy już popadł w rozpacz, że jego książka nigdy nie ukaże się drukiem, sprawy nagle przyjęły inny obrót. Oto Gebhard Goldenthal, największy bogacz w mieście, wyraził chęć jej wydania. Jak to się stało, że imię skromnego pracownika nauki dotarło do uszu wielkiego męża? I co sprawiło, że bogacz zechciał wydać książkę, po której nie należało się spodziewać żadnych profitów? Czy nie to, że Gebhard Goldenthal, zajęty pomnażaniem majątku, nie miał ani chwili, by zrobić coś dla własnej duszy, wobec tego postanowił, że zostanie mecenasem nauki? Zaczął się przyglądać dokonaniom uczonych, nawet tych, których nazwiska były dotąd nieznane, a którzy pragnęli, by świat ich poznał.
Podawano też inny powód. Ponoć Gebhard Goldenthal znał tajemną tradycję, jego przodkowie wywodzili się jakoby z wygnańców z Gomlidaty, i to najmożniejszych. Jeden z nich miał być generałem, dowódcą oddziału mieszczan, którzy stawili czoło Gotom i do końca walczyli o Gomlidatę, nim Goci zamienili ją w stertę gruzów. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak błędne było to mniemanie. Przecież Gomlidata została zniszczona podczas najazdu Gotów, skąd zatem ktoś miałby wiedzieć, że jest potomkiem gomlidejczyków? Jakkolwiek było, pan Gebhard Goldenthal chciał wydać książkę Adiela Amzego, chociaż druk musiał kosztować fortunę, ponieważ autor zamieścił w niej wiele plansz, z których każda wymagała zastosowania rozmaitych kolorów. Jednym namalowano miasto, drugim jego świątynie, trzecim ołtarze, czwartym wizerunki bogów: Gomesza, Gusza, Guca, Goacha i Guza, kolejnymi matki założycielki, odstępców i złoczyńców, jednym Gomeda Giganta, dwoma różnymi Gichura i Amula, dwa filary świątyni, następnymi kapłanów i kapłanki, prostytutki sakralne, te urodzone ze szlachetnych rodziców oraz te z niewolników pozostających na służbie możnych, chłopców i dziewczęta służące w świątyniach, nadto psy – każdego w innym kolorze, podług umaszczenia, koloru skóry, ceny czy rangi. Dodajcie Gotów, ich sojuszników, kastratów i karły, nadto oręż i sposób ustawienia w szyku, a pojmiecie, jak wiele pieniędzy musiał wyłożyć fundator. A jednak Gebhard Goldenthal był zdecydowany. Chciał wydać książkę, i to ładną czcionką, na dobrym papierze, pięknym drukiem, kolorową, z odpowiednimi planszami i w pięknej oprawie, krótko mówiąc: doskonałą w każdym calu. Nie każdy wydawca podejmie się czegoś takiego. Jego podwładni zaczęli nawet składać wizyty grafikom i rytownikom, kartografom, drukarzom i wyspecjalizowanym korektorom, żeby sporządzić stosowny kosztorys. Kiedy wszystko było gotowe, pozostało tylko spotkanie klienta z fundatorem. Taki panował zwyczaj u Gebharda Goldenthala: jego pracownicy wpierw załatwiali szczegóły interesu, a potem przekazywali sprawę w ręce szefa. Jeśli klient był taki sobie, zapraszano go do biura; kiedy był pod jakimś względem wyjątkowy, mógł przyjść do domu na filiżankę herbaty; dla ważnych i naprawdę znanych wyprawiano ucztę. Adiel Amze znajdował się nieco wyżej od zwyczajnego klienta, lecz nie dało się o nim powiedzieć, że jest naprawdę ważny. Przeto bogacz zaproponował mu herbatę.
Tak więc Adiel Amze otrzymał zaproszenie od pana Gebharda Goldenthala na popołudniową filiżankę herbaty. Miał stawić się następnego dnia, o wyznaczonej porze, punktualnie, ponieważ pan Goldenthal właśnie wybiera się za granicę i nie dysponuje inną wolną godziną, a chciałby omówić i zamknąć sprawę z panem Amzem jeszcze przed swoim wyjazdem.
Autor, który tak wiele czasu spędził na poszukiwaniach wydawcy i w końcu go znalazł, nie będzie przecież się spóźniał. Adiel Amze nie zdążył jeszcze odłożyć listu, a już wyciągał z szafy najlepsze ubranie. Nie miał go na sobie od obrony doktorskiej. Wytrzepał je i doprowadził do porządku, pobiegł do fryzjera, od fryzjera do łaźni, a z łaźni do sklepu po krawat. Potem wrócił do domu i zasiadł do książki. Nie nadszedł poranek, a Amze był gotowy do wyjścia. Odkąd sięgał pamięcią, nie było tak ważnego dnia. On, który z powodu katastrofy miasta całkiem zapomniał o sobie, zaniedbał ubiór i wszystkie sprawy składające się na zwyczajne życie, był teraz odmieniony. Nieoczekiwanie wyglądał jak jeden ze sławnych uczonych, którzy porzucają naukę dla honorów i względów, jakimi mogą obdarzyć ich ci, którzy z nauką nie mają wiele wspólnego. Siedział, przeglądał książkę, spozierał w lustro, zerkał na zegarek, sprawdzał ubranie i ćwiczył gesty. Tak postępuje każdy, kogo zapraszają przed oblicze bogacza. Powinien mieć ładne ubranie, stosowny wygląd i właściwe ruchy. Przecież nawet bogacz ceniący mądrość lubi, gdy pojawia się ona przed nim w ładnym opakowaniu. To właśnie mądrość, która Adielowi Amzemu odebrała siły i przygarbiła grzbiet, skrzywiła ramiona i osłabiła ciało – teraz rozświetliła jego oblicze tak jak ludziom, którzy zgłębiają wiedzę dla niej samej. Wypada żałować, że bogacz go nie zobaczył, bo zrozumiałby, że piękne twarze mogą istnieć niezależnie od srebra i złota.
Widzisz, przyjacielu, dla tej prostej nauki byłbym opowiedział na początku to, co przeznaczone na koniec. Zatem pokrótce: Adiel Amze siadał i wstawał, siadał i wstawał, wyglądał w przyszłość, kiedy jego manuskrypt stanie się drukowaną książką, a litery czcionkami. Wyobrażał sobie, jak będzie robić korektę, dodawać i skreślać, wyrzucać i wstawiać, przyglądać się drukarzowi, a wreszcie myślał o gotowej książce i zastanawiał się, jak zostanie przyjęta. Jednak czas, jaki spędził pochłonięty studiami, wyrobił w nim czujność także w sprawach dotyczących zewnętrznego świata. Dlatego kiedy nadeszła godzina wizyty, podskoczył, porwał klucz i ruszył do wyjścia. Spojrzał jeszcze raz w lustro i przyjrzał się ścianom. Zaskoczyło go, że nie zmieniły się, skoro on się zmienił. Rozum podpowiadał, że tak właśnie powinno się dziać z domem człowieka, którego pobłogosławił los.
3.
Nagle usłyszał kroki i struchlał. Czyżby pan Goldenthal zmuszony był wyjechać wcześniej i ktoś szedł go zawiadomić, że umówione spotkanie zostało odłożone? Ogarnął go smutek, a dusza w nim zamarła. Umysł odmówił posłuszeństwa i tylko zmysły pozostały na swoim miejscu. Całe ciało zamieniło się w słuch. Natężył się i rozpoznał kroki starszej kobiety. Myślenie wróciło i Adiel Amze zrozumiał, że ktoś taki jak pan Goldenthal nie będzie przecież posyłał do niego staruszki. W miarę jak odgłos się zbliżał, stawało się jasne, że nadchodzi siostra miłosierdzia. Miała zwyczaj odwiedzać go raz do roku, oddawał jej kolorowe czasopisma, zanosiła je trędowatym. Trudno było ją teraz odprawić słowami: „Jestem zajęty, proszę przyjść za rok”. Bardzo szanował tę starą kobietę, całe życie oddała tym, którzy już za życia przypominają umarłych. Jednak nie powinien się zasiedzieć. Jeśli tak zrobi, wydanie książki może się opóźnić. Pan Goldenthal wybiera się za granicę i kto wie, kiedy wróci.
Tu dodać muszę jeszcze jeden szczegół. Wydaje się śmieszny, choć w gruncie rzeczy stanowi sedno. W oczach człowieka, dla którego dom jest całym światem, każdy niepotrzebny przedmiot stanowi zawadę. Tak było z naszym uczonym. Jego myśli błąkały się po Gomlidacie, a on sam spacerował po jej ruinach i schodził w rozpadliny w towarzystwie świątynnych psów. Niekiedy jednak podnosił wzrok, a wtedy jego spojrzenie padało na czasopisma. Skoro staruszka przyszła, trzeba się ich pozbyć, w przeciwnym razie będą się tu poniewierały kolejny rok, a będzie ich jeszcze przybywać. Nie potrzebuję ich, tylko przeszkadzają. I kiedy tak stał rozdarty, chcąc zarazem wydać książkę i posprzątać mieszkanie, staruszka nadeszła i zapukała.