Jola Workowska: Dzienniki Mrożka i Gombrowicza kładzie pan w swojej książce na kozetkę psychoanalizy i orzeka o ich kondycji, pragnieniach, potrzebach… Staje się pan bogiem i lekarzem, a czytelnik ma być wyznawcą pańskiej metody i sposobu widzenia świata?
Szymon Wróbel: Przystępując do lektury dzienników Sławomira Mrożka, chciałem go poprzez nie zrozumieć, ale ta znajomość jego dzienników okazała się w moim przypadku niewystarczająca. Dlatego zabrałem się jeszcze raz za lekturę dzienników Gombrowicza. I ta anatomiczna, drobiazgowa czy wręcz wiwisekcyjna, a zarazem skrzyżowana lektura dwóch czytanych osobno diariuszy okazała się – jak mi to uświadomił w korespondencji Bohdan Paczowski, człowiek-mediator w relacji tych dwóch wybitnych postaci polskiej literatury – wręcz okrutna. Nie było jednak innej metody badawczej, która zaspokoiłaby moje pragnienie zrozumienia Mrożka. Gdybym skoncentrował się tylko na analizie jednej wybranej po lekturze kategorii, czyli na przykład na emocjach – takich, które wyrażają się w języku pisanym – niewiele dowiedziałbym się na temat rzeczywistych, czysto ludzkich pragnień interesującego mnie „podmiotu”. A bardzo chciałem wiedzieć, czego podmiot typu Mrożka może chcieć w życiu, na jakiej podstawie dokonuje wyborów. Mówiąc wprost: specyfika mojej książki i jej celu polega na tym, że afekty i rozum w moim rozpoznaniu mieszają się i nigdy nie uzyskują statusu stanów suwerennych. Proszę zwrócić uwagę, że słowo „pozycja”, które znajduje się w tytule mojej książki, ma oznaczać nie tyle raz zajętą pozycję, ile raczej sztukę pozycjonowania. Osoby takie jak Mrożek i Gombrowicz pozostają względem siebie w określonych pozycjach, które są wyznaczone jak na szachownicy, ale które pozostają także w ruchu i w nieoczekiwanym systemie wymian. Gramatyka zajmowania pozycji względem siebie czy zjawisk wokół nich nie jest przecież ani czystą strukturą, ani czystą afektologią. Uważam, że cały urok myślenia bierze się właśnie ze spotkania afektów, które mówią o woli, pragnieniu i kierunku naszego działania oraz pozycji, czyli miejsc, jakie podmiot może i chce zająć względem tych pragnień i marzeń. Jeśli więc pragnienia nie odnajdą się w strukturach, to są pragnieniami nieszczęśliwymi.
Nasze pragnienia, które nie uzyskują miejsca w strukturze kognitywnej, są tylko zachciankami istnienia?
Nie jest jasne, w jakim stopniu sztuka pozycjonowania uzależniona jest od namiętności czy afektów i dlatego trudno mówić o istnieniu dwóch światów: emocji i rozumu. Jest to mieszanina językowo-obrazowo-afektywna, co oznacza, że człowieka nie zamyka się w schemacie, wzorze czy modelu. Podmiot wymyka się kalkulacjom. Mowa i gra sceniczna w dziennikach Mrożka i Gombrowicza jest poza kalkulacją i jest jednocześnie rezultatem wyrafinowanej kalkulacji. Jeden z nich, znudzony Europą, wymyśla sobie exodus do Meksyku, aby spotkać tam zapatystów, drugi – znudzony Ameryką Południową – jedzie do Europy, która kusi go powrotem do języka cywilizacji, ale tu czeka go zasadzka: utrata zasobów witalnych, które odnalazł z takim trudem na obczyźnie w Argentynie. Pewne jest jedno: ci panowie wciąż byli w ruchu, pytali, szukali właściwej odpowiedzi na siebie.
A czy w przypadku porównania tych dzienników nie daje o sobie znać taki schemat: Gombrowicz-pan i niewolnik-Mrożek?
Tak, daje. Ale każdy z nich był człowiekiem wolnym i z pełną świadomością walczył o swoje miejsce na ziemi. Ani Gombrowicz, ani Mrożek nie byli niewolnikami pewnych scenariuszy myślenia czy działania. Żadna maszyna, żadne urządzenie nie myślało i nie odczuwało za nich. Nie dali się unieść i porwać żadnym prostym fantazmatem. W zamian stali się ikonami pewnych światów. W książce przypatruję się Mrożkowi, jego drobnym zwycięstwom i wcale niedrobnym klęskom, jego próbom przewalczenia Gombrowicza w sobie i wokół siebie, jego biadoleniom na brak zainteresowania ze strony „Pana” Gombrowicza i stawiam diagnozę, że Mrożek zajmuje względem Gombrowicza pozycję depresyjną, która jest niczym innym jak rozpoznaniem tego, że pozycja, którą sam chciałby zająć, jest już dawno zajęta.
Lecz przecież Mrożek wciąż walczy o nowe strefy swoich wpływów: porzuca Włochy, uczy się nowych języków, zdobywa nową kobietę. Gdzie tu miejsce na depresję?
Oczywiście, depresja wynika z faktu, że nie może on zająć upragnionego miejsca, że znajduje się poza „przestrzenią gry”. Mrożek wyciąga z rozpoznania swego nie-miejsca wniosek, że cechuje go stronniczość, taka do śmierci. Mrożek staje się demonem, duchem pozbawionym miejsca i spoczynku. Fascynuje mnie, że Mrożek jest jak fantom, który przemieszcza się i unosi nad ziemią niczym zjawa i w ten zjawiskowy sposób czuwa nad swoją wolnością. W dziennikach Mrożka jest taka zabawna scena, gdy tuż po śmierci Gombrowicza Mrożek wreszcie czuje się wolny i zdolny do powrotu na planetę Ziemia, czyli do owego zajęcia pozycji. Niestety przez okno w autobusie dostrzega, jak pewien młody człowiek czyta francuskie wydanie Kosmosu Gombrowicza. W jednej chwili wracają demony… Witold G. już nie żyje, ale jego książki czytają młodzi ludzie na przystankach autobusowych, a to oznacza, że Mrożek powraca na swoje miejsce, czyli jego brak, na pozycję całkowitej zależności w stosunku do autora Kosmosu. Czy jest to dialektyka pana i niewolnika? Być może. Choć oczekiwałbym od siebie śmielszego pomysłu interpretacyjnego.
Gdy nie walczy się z tym, czego zmienić nie można, to się chyba nazywa… mądrość. Mrożek dokonał kolosalnego wysiłku i sam przepracował siebie. Poznał powód swego nieszczęścia i coś z tym robił. Ludzie w depresji są raczej bierni…
Mylimy depresję z pozycją depresyjną. Mrożek nie był w depresji, ale pozostawał w uścisku pozycji depresyjnej. Moim zdaniem gdyby Mrożek nie dokonał wysiłku przypominającego ruchy konika szachowego, nigdy nie stałby się panem Mrożkiem, a byłby tylko „materiałem na Mrożka”. Nawet gdy przyjmiemy, że w ostatecznym rozrachunku Mrożek ponosi porażkę jako podmiot piszący i być może także kochający, to na pewno nie jest przegranym w szerszym aspekcie, w aspekcie wykonania pewnego eksperymentu przeobrażenia siebie. Mrożek staje się w końcu tym, kim zawsze chciał się stać. Mówiąc językiem Heideggera, Mrożek był podmiotem projektującym siebie, żył nieustannym projektem. Mrożek był zatem projektantem stawania się Mrożka. Ojciec Tanga miał odwagę inwestowania w siebie i w tym sensie ma pani rację, że nie był depresyjny. Mrożek to po prostu Polak nieszczęśliwy, ale gdy ten Polak uświadamia sobie siłę fantazmatu Polski w sobie, rozpoczyna natychmiastowy demontaż swojego nieszczęścia.
Gombrowicz i Mrożek byli bezradni wobec fantazmatu polskości i dlatego, jak sądzę, zbudowali swój własny język, który stał się podwaliną ich nowego, niepolskiego świata. Dlaczego tak trudno walczy się z fantazmatami?
Odpowiedź jest prosta: antropologiczne demontowanie fantazmatu wymaga rozpoznania, wysiłku i gotowości na doświadczenie bólu. Ojciec psychoanalizy, Freud, posługuje się dwoma metaforami. Jedna jest chirurgiczna, która zaprasza go do myślenia o psychoanalizie jako interwencji chirurgicznej, wycinaniu narośli patogennej, uwierającego fantazmatu z mózgu fantazmatycznego podmiotu. Druga to metafora rozpuszczenia chemicznego, czyli powolnego procesu udrażniania obwodów czujących. Ale i chirurg, i rozpuszczalnik mają jedną wspólną cechę: ból. Ponadto fantazmat nie jest obok nas, on stanowi część nas samych. Likwidując fantazmat, zabijamy w jakimś sensie siebie i, jak sądzę, lekarstwem na takie samookaleczenie jest kreacja nowego języka. Gombrowicz i Mrożek pokazali nam, jaką rolę może spełnić język rozumiany jako działanie, jako praktyka mówienia, a nie tylko zapisywania. To oni wymyślają „walczące słowa” i szukają nowych kontekstów dla starych związków frazeologicznych. Gombrowicz i Mrożek zastanawiają się, jak to jest „robić Polskę” słowami. W języku szukają nowej tożsamości, nawet robiąc błędy i pomyłki. Gadając, wymyślamy siebie i dlatego spór o język jest sporem o człowieka i ludzką praxis.
Arystoteles mówił o różnych modalnościach mowy, o etosie, logosie i patosie i zastanawiał się nad różnymi kontekstami użycia performatywnego języka, a ja proponuję, by bliżej przyglądnąć się sposobom, w jaki język organizuje nam naszą własną tożsamość.
Afazja Mrożka zmieniła go?
Uważam, że jego afazja miała nie tylko przyczyny medyczne. Ona jest kluczowa dla myślenia o Mrożku i myślenia samego Mrożka. Dzięki afazji Mrożek odkrywa swoje „realne”, to znaczy staje się nie tylko podmiotem pragnienia, nie tylko podmiotem woli, nie tylko podmiotem myślenia i mówienia, ale także i nade wszystko podmiotem-mózgiem. Mrożek, zdając sobie sprawę, że nie ma potencji do wymyślenia innego języka, wycofuje się z tradycyjnego użycia języka jako zbioru słów i zdań i wkracza do języka raz jeszcze. Upodmiotowia go i buduje siebie innego. Być może już nie ze słów, ale z radykalnego milczenia.
Możemy zaryzykować stwierdzenie, że polska pozycja depresyjna, czyli to, że Polacy czują się nieszczęśliwi, wynika z niemożności stworzenia nowego języka?
Sądzę, że język jest istotnym, ale nie najważniejszym elementem kreacji nowej tożsamości. Ważniejsza jest praktyka. Praktykowanie nieznanych sposobów życia. Zawężając się jednak do języka, powiedziałbym, że historia mowy polskiej dokonuje się w kilku zaledwie odsłonach. Kochanowski wymyśla język literacki – to scena pierwsza, być może pierwotna. Mowa zrodzona jest z żałoby po śmierci dziecka, mowa rodzi się jako tren i od razu w trenie uzyskuje doskonałość. Mickiewicz buduje główne mity i wiąże mowę z cierpieniem, pracą żałoby, kobietą, matką, którą należy opłakiwać bez końca, jako jedyny obiekt godny opłakiwania. Wyspiański przenosi te mity do wsi polskiej, gdzie rodzi się możliwość wesela, a zatem przekroczenia. Wesele bowiem to najpierw ślub, a zatem przysięga oficjalna i bardzo publiczna, a potem szaleństwo zabawy i bezczeszczenia. Masłowska przenosi nas do blokowisk i mowy już z betonu stworzonej. Gombrowicz i Mrożek próbują zdemontować język jeszcze polski, jeszcze nie złożony z pustaków i żelbetonu. Gombrowicz i Mrożek, gdy mówią, widzą jeszcze wieś polską, widzą Polskę rozumianą jako wieczny odpoczynek po trudach walki o uznanie w mieście, które nie jest polskie. Gombrowicz i Mrożek widzą polską mowę poza Polską, w Europie i Ameryce. Pytanie fundamentalne brzmi: w imię czego, w imię jakiej wizji świata, jakiej etyki poszukujemy nowego języka i nowego nawyku?
Bez wymyślenia nowego języka nie ma szansy, by człowiek odnalazł innego siebie?
Bez zmuszenia się do używania nowego języka nie mamy szans, by odkryć afekt u innych ludzi i innych ludzi. Przypadek Samuela Becketta pokazuje, że zmieniając język angielski na francuski, ten Irlandczyk upodmiotowił się. Beckett, jak sam twierdził, czuł się panem języka angielskiego i dlatego zaczął pisać po francusku, bo zapragnął, by język go uwierał, ograniczał, by czuł reguły językowe jak druty kolczaste, które zmuszałyby go stawania się tym, co w nim konieczne. Chyba inaczej jest ze słynnymi pacjentkami Freuda i Breuera, które stale walczą o mowę, zastygając w milczeniu. Bardzo rozmiłowana w słowie milcząca Anna O. jest przecież samą nomadycznością, która gubi i kompromituje mowę Breuera oraz pobudza i wyprzedza mowę Freuda. To Anna O. wymyśla wyrażenie talking cure. Panowie psychoanalitycy jedynie kopiują. Mam ogromny szacunek do Anny O. Ona stale mówi: „Dręczyć, dręczyć” i ja widzę, jak ona staje się dręczeniem mowy i jak staje się Andersenem. Anna O., która w stanach radosnych mówi po francusku i włosku, z personelem kłóci się po angielsku, cierpi jednak po niemiecku, powtarzając to swoje: „Dręczyć, dręczyć”. A panowie pragną, aby wypowiedziała symptom w „swoim” języku na ich warunkach, czyli warunkach języka „Innego”. Anna pisze, posługując się antykwą wypożyczoną z dzieł Szekspira, opowiada bajki na poziomie Andersena, smutne i piękne. Anna O. to z pewnością wielka wielojęzyczna dama/wiedźma/bogini. Żałuję, że nie znam twórczości Anny O., w szczególności jej dzieła o prostytucji. Być może Mrożek jest taką moją Anną O., wobec której stosuję przemoc psychoanalizy, przemoc interpretacji. Z drugiej strony, zgodnie z tezą Derridy zawartą w Protezie oryginalnej, czyli jednojęzyczności Innego, zawsze skazani jesteśmy na używanie języka matki, który jest językiem ciała. Chcąc zmienić emocje, musimy zmienić język, być może musimy także do pewnego stopnia, co brzmi paradoksalnie i prowokacyjnie, zmienić też ciało. Lingua materna, lakanowska lalangue jest jednak w jakimś sensie naszym przeznaczeniem lub przynajmniej naznaczeniem, piętnem. Nie wiem, czy jesteśmy zdolni do mówienia innym językiem, skoro cała przyjemność oralna mówienia skumulowała się w fonemach naszego ojczystego języka, języka naszej matki. Nie wiem, czy jesteśmy zdolni wyjść poza zasadę rozkoszy skumulowanej w mowie ojczystej. Nie wiem nawet, czy Gombrowicz i Mrożek opuścili rozkosz dźwięków związanych z mową ojczystą. Być może Mrożek „wybiera” narzuconą mu afazję, by pozbyć się nadmiaru rozkoszy języka polskiego, a Gombrowicz „wybiera” Berlin, aby porzucić łatwą rozkosz piszącego publiczne wyznania, mówiącego intymnie tak, by dać się słyszeć, polskiego Dionizosa.