Paweł Jaskulski: Zdarza się panu podsłuchiwać ludzi w tramwaju?
Jakub Koisz: Na Facebooku zauważyłem taki rodzaj storytellingu, w którym ludzie dla rozrywki wyłapują rytm i sposób mówienia pasażerów tramwaju. Podoba mi się takie nastawienie do codzienności, ponieważ sam nauczyłem się trzymać telefon w kieszeni. Kiedy jadę tramwajem nie tracę czasu na modne gierki, nie stukam w telefon, wystarczy że nadkomunikatywny jestem przed laptopem. Skupiam się na obserwacji tego, co jest dookoła. Lubię to, bo dzięki temu czuję się bardziej „w świecie”. Pewnie zabrzmię jak neurotyk, ale obiecałem sobie, że nie będę używał telefonu do zabijania czasu w środkach komunikacji miejskiej ani podczas rozmów z innymi. Słuchanie ludzi jest ciekawsze.
Zapytałem o to, ponieważ czytając #YOLO odniosłem wrażenie, że powieść tę zrodziła umiejętność uważnego przysłuchiwania się ludziom. W tym sensie jest pan kontynuatorem koncepcji z II połowy XIX wieku, w myśl których literatura – oprócz pierwiastka kreacyjności – powinna odzwierciedlać rzeczywistość.
Słuchanie języka ulicy faktycznie można do takiej tradycji zaliczyć. Trudno pozbierać mi się po tej książce. Gdy uprawiam inny rodzaj piśmiennictwa, np. felietonistykę albo recenzowanie zauważam, że korzystam ze słów, których znaczenia jeszcze kilka lat temu nie znałem, coś slangowego, może zbyt słowotwórczego. Co więcej, nie poznałbym takiego słownika, gdybym nie zaczął przysłuchiwać się innym w ich naturalnym, że tak to ujmę, ekosystemie. Dorzuciłbym do tego obcowanie z kulturą hip-hopową. Wprawdzie wywodzę się z miłośników raczej cięższej muzyki, ale wróciłem do słuchania rapu, żeby ponownie dowiedzieć się czegoś o współczesnym języku młodszych.
Czy Taco Hemingway jest obecnie nauczycielem języka polskiego? Piosenka Następna stacja z płyty Umowa o dzieło przez kilka tygodni królowała na pierwszym miejscu listy przebojów radiowej Trójki. Oddziaływanie tego wykonawcy jest realne.
Taco Hemingway został mi trochę narzucony jako niby naturalne odniesienie, z którym się nie zgadzam. Uważam, że w Następnej stacji został oddany jakiś obraz świata, przy czym zdecydowanie powierzchowny. Można go bardzo łatwo streścić. Wychodzisz w centrum, widzisz kolesia grającego na krześle i tak dalej. Sama powierzchnia. Od razu powinniśmy – jako odbiorcy kultury – postawić sobie pytanie: ok, ale czy na tej patelni dzieje się tylko tyle? Taco Hemingway porusza się w sferze stereotypów. O wiele ciekawsze rzeczy dzieją się na ulicy oraz w miejscach zamkniętych dla zwykłego odbiorcy. Za emblemat niech posłuży klub Luzztro o godzinie 4.30 albo 9 nad ranem. Jak tam się mówi, jak brzmią ludzie, którzy mimo zmęczenia i rozpoczynającej się niedzieli mają zamiar zostać tam do 11. Oni raczej nie pójdą do kościoła. To jest ciekawe. Tego szukam. Oczywiście przy takiej estetyce istnieje ogromne ryzyko popadnięcia w śmieszność. Trzeba uważać, żeby nie przegiąć w stronę udziwnionej stylizacji.
W jednej z rozmów na temat książki wyznał pan, że „ukradł kawałek życia swoich znajomych”. Przypomniałem sobie teraz film Portret artysty z czasów starości o Januszu Nasfeterze. W pewnym momencie reżyser dokumentu Grzegorz Królikiewicz zdejmuje skarpetę ze stopy Nasfetera. Czy pisarz – być może zwłaszcza debiutant – powinien zapomnieć o wymiarze etycznym dzieła sztuki?
Ostatnio zaczytuję się w książkach Davida Fostera Wallece’a. Zauważyłem u niego pewną tendencję, którą on sam czasami uważał za obleśną. On sam zresztą widział siebie jako napuchniętego na twarzy, niedospanego pisarza, który lustrującymi oczami patrzy na ludzi m.in. na rejsie. Rozkrada po kawałku ich własne historie. Nie pyta o zgodę. Mamy w tym wypadku do czynienia z czymś w rodzaju autyzmu literackiego. Ja jednak tego nie zrobiłem, bo po pierwsze – nie potrafię zrobić ze szczegółu narracji. Nie odrzuciłem etyki. Swoją historię zdobyłem przypadkiem, choćby dzięki przyjaźni z kimś młodszym o siedem lub osiem lat. I już wtedy wiedziałem, że jestem pewnym żartem środowiskowym, osobą z zewnątrz, która została zaakceptowana na czas tego socjologicznego dokumentu. Teraz mi przeszło.
Czyli udało się panu zdobyć zaufanie tych osób. Czy wobec tego możemy mówić o pewnych nadużyciach?
Raczej nie. Po prostu spotykałem się z kimś z tego środowiska, bliżej, intymniej. Pijaliśmy kawę, oglądaliśmy filmy, rysowaliśmy, wychodziliśmy wspólnie coś zjeść, a czasami – zapalić papierosa. Lubię, gdy obok mnie pojawia się ktoś na dłużej, a najbardziej nie znoszę doraźnych relacji, moje przyjaźnie będą trwały na lata albo wcale, wiem to prawie od razu. Poznałem wtedy mnóstwo różnych przyjaciół. Dzięki niektórym po przeprowadzce do Warszawy poznałem oblicze miasta, o którym nie wspomina się w przewodnikach turystycznych. Wyznam też szczerze, że to właśnie ludzie z tego kręgu byli pierwszymi czytelnikami mojej książki. Identyfikowali siebie z prawdziwą łatwością, ale w każdym razie w ryj nie dostałem. I mam nadzieję, że nie dostanę.
W #YOLO czytamy takie zdanie: „Pisząc o tym, co cię podnieca, piszesz o sobie”. Niemniej odżegnuje się pan od częstych porównań z narratorem. I faktycznie niektórzy odbiorcy zbyt łatwo doszukują się tej tożsamości. Być może nie do końca potrafią zrozumieć współczesną kulturę. Z drugiej strony pan podkreśla, że napisał powieść o tym, co jest blisko. A może odbiorcy #YOLO, którzy znają autora, dostrzegają pańską osobowość w narratorze dzięki obranej poetyce. Słowem: uważają, że pisze pan tak jak mówi.
Odbiorcy, którzy mnie znają, zgodnie twierdzą, że na #YOLO rzutuje jedna z moich cech charakteru, która objawia się także w uprawianej przeze mnie krytyce filmowej. Mówię teraz o totalnej emotywności oraz subiektywizacji opisywanych zdarzeń. Piszę i mówię serduchem. Pomysł na powieść polegał właśnie na tym, żeby narrator ustawił się w specyficznej pozycji wobec świata przedstawionego. Zależało mi na podkreśleniu faktu, że narrator nie filtruje tego świata obiektywnie. Czuję się związany z teorią literatury, według której nadrzędny opowiadacz historii jest suwerennym bytem. Z drugiej strony boleję nad tym, że jako miłośnik fantastyki paradoksalnie nie potrafię stworzyć zupełnie nowej historii, która byłaby nie oparta na jakiejś anegdotce albo zwyczajnej obserwacji. Zatem, nie da się ukryć, że narrator przekazuje mnóstwo moich myśli, ale rzeczy w takiej chronologii albo nawet te mocniejsze fragmenty wcale mi się nie przydarzyły. Układ wydarzeń w #YOLO jest rzeczywistością zszytą z miliona głosów, które ocierały się o mnie, dryfowały, a teraz wierzę, że w tej nowej dla siebie postaci nie są potworem Frankensteina.
Odczuwa pan strach przed pisaniem o czymś, czego pan nie zna?
Bardzo. Boję się tworzyć światy fantastyczne. Kiedyś umiałem. Pamiętam, że za pomocą figurek Lego czy plastikowych wrestlerów ekranizowałem ulubione gry, robiłem nieistniejące kontynuacje filmów. Teraz tego nie umiem.
Ale napisał pan niedawno baśń w stylu braci Grimm.
Tak, ale te baśnie są ilustracją tekstową do płyty z muzyką elektroniczną. Takie tam, zadanie na boku. Zresztą autorstwa mojego znajomego z czasów pisania #YOLO. Zaprosił mnie do współpracy, ponieważ wiedział, że możemy się dogadać. Pisząc, musiałem ciągle wyobrażać sobie to, co chce powiedzieć ten muzyk. Wyobrażałem sobie, jak wyglądają jego wieczory, czego się boi. Z takiej perspektywy to doświadczenie nie stanowiło dla mnie całkowitego novum, tym bardziej że on mi podrzucał jakieś wyśnione elementy. Natomiast obecnie piszę powieść, która jest powrotem do małego miasteczka. Widzę ją jako połączenie Twin Peaks; True Detective i Edwarda Redlińskiego. Wszystko zrodziło się w głowie, gdy przypomniałem sobie pewien napis na ścianie budynku u znajomych: „tu mieszka złodziej”. Przeszło mi przez myśl, że z tych moich obserwacji małomiasteczkowego środowiska, z którego pochodzę, wiem dużo o ostracyzmie i o tym, jak łatwo się ten rak rozrasta. Po raz kolejny łapię się na próbie mówienia językiem znanych mi osób lub przekładaniu historii ludzi, których bardzo długo obserwowałem. Podsumowując, ponownie nie jestem ani narratorem, ani bohaterem. Wobec czego zarzutów o profanację będzie pewnie mniej, lecz znowu nie osiągnąłem poziomu czystej imaginacji. Nie potrafię stworzyć historii opartej na zwrotach fabularnych, które nie zostały przeze mnie podpatrzone w skrypcie codzienności. Choć to będzie, mam nadzieję, książką z tajemnicą i grozą, już wiem, że dzieje się w miejscach, które znam.
Sądzę, że nie wszyscy recenzenci rozumieją pańskie intencje literackie. Jedna z blogerek napisała, że w #YOLO zabrakło w jej odczuciu opisu prawdziwego życia tzw. zwykłych ludzi. A może warto wreszcie spojrzeć na ludzi, których losy śledzimy na kartach pańskiej powieści jako pełnowartościowych bohaterów literackich? Pełnowartościowych w tym sensie, że – wbrew pozorom – opowiadanie o nich może być bliższe życiu niż bijące rekordy popularności telenowele.
Nie potrafię wkurzyć się na recenzentów, którzy uważają, że opisałem rzeczywistość umrocznioną. Pisząc #YOLO, w jakiś sposób starałem się zachować czułość w opisie ludzi, którzy wykolejają się na własne życzenie. Trzeba powiedzieć, że istnieje głęboka semantyczna różnica między dopalaczami zamawianymi do domu w ciągu pół godziny na pełnym legalu a narkotykami z encyklopedii. #YOLO to świat przyjemności instant, świat ludzi w wieku 15-20 lat. Na miejscu recenzentów przyjrzałbym się tumblerom albo profilom instagramowym ludzi, którzy są „grupą odbiorczą” #YOLO. Ten świat pulsuje życiem i zarazem dekadencją. Seriale albo najnowsza literatura młodzieżowa nie zawsze to oddaje, ponieważ prawda nie jest dostępna dla nikogo z boku. Kiedy postanowiłem postawić pierwszy znak tej powieści byłem na spotkaniu autorskim pisarki młodzieżowej z uczniami szkoły prywatnej. Obserwowałem z uwagą ich reakcje. Fabuła jej książki brzmiała mniej więcej tak: pewna młoda dziewczyna z małego miasteczka poznaje chłopaka, który przyjeżdża czarnym samochodem i sprzedaje tajemniczy biały proszek. Reakcja jednego cwaniaczka z widowni: „ale co to dokładnie jest? Amfa, mefedron, klefedron, pentedron?”. Dzieciakom, którzy przyszli na spotkanie ta rzeczywistość jest znana nie tylko anegdotycznie.
Jestem ciekaw, jak odniesie się pan do zarzutów tej samej recenzentki dotyczących warstwy językowej. Autorka stwierdza, że „upaja się pan własnym wyrafinowaniem słowotwórczym na niekorzyść historii”. Zakłada więc, że sprawność językowa przewyższa pańskie umiejętności fabularne. Czy nie jest jednak tak, że wszystko co ważne w #YOLO jest w języku, który pełni funkcję nośnika najważniejszych znaczeń? Stanowi komunikat sam w sobie. Tak było w dawnych powieściach Masłowskiej, np. w Pawiu królowej.
Czyli recenzentka stwierdziła tym samym, że narrator jest bucem. Cieszę się również z krytyki, naprawdę. To debiut, na który jakoś mocno nie cisnąłem. Z drugiej strony pamiętam, że autorka zwróciła jednak uwagę na stonowane używanie slangu bez popadania w śmieszność. Mimo tego że z pewnością nie obcuje z takim językiem na co dzień, zauważyła, że nie została przekroczona granica stylizacji. Bowiem właśnie nie stylizowałem narratora. Dysponuje on po prostu naturalnym dla siebie kodem popkulturowym. Jest nieco starszy od innych, ma aspiracje ulicznego reportażysty.
Można też chyba powiedzieć, że autorka tej recenzji zachowała się jak tradycyjny polski krytyk sztuki, który jeżeli nie dostrzeże w danym dziele zadowalającego go stopnia realizmu, przestaje takim utworem się interesować.
Ale ja cieszę się z powodu tego, że w końcu ktoś mi wskazuje błędy mojego konstruowania świata, bo wszystko, co napisano o #YOLO wcześniej, strasznie mnie głaskało po główce. Istnieją dwie grupy odbiorcze mojej powieści: osoby spoza środowiska oraz osoby z samego centrum środowiska. Myślałem o tych dwóch grupach podczas pracy. Odpowiedzmy sobie, co jest rzeczywistością moich bohaterów? Muzyka Gangu Albanii, sprzedająca taki a nie inny obraz świata; miejsca takie jak Luzztro czy zamknięta już Nowa Jerozolima; bardzo szybko migające obrazki w kanałach VOD; produkty kulturowe w formie instant zamawiane tu i teraz. Ich problemy nie są problemami doktoranta lingwistyki albo kulturoznawcy. Główny cel stanowi przeżycie tygodnia w pracy, która pozwoli się rozerwać w weekend.
#YOLO z pewnością jest odbiciem epoki pomieszanych języków, transmedialności. Czy pisząc książkę, traktował ją pan jako utwór w samym zamyśle potencjalnie filmowy?
W pisaniu mam problem z kręgosłupem, który ma to wszystko spiąć, ale dzięki #YOLO chyba nauczyłem się co nieco. Ktoś mi powiedział, że korzystna dla #YOLO byłaby struktura kryminału spajająca wszystkie postacie. Tak się zdarzyło naprawdę w moim życiu, że dostrzegłem tajemniczą internetową postać, która została dodana do kilku znajomych. Okazało się, że nie był to żart, tylko profil znanej mi osoby, chcącej uczestniczyć w życiu internetowym z zachowaniem anonimowości. Ta historia – choć okazała się banalna – dawała dobre podwaliny do stworzenia tajemnicy stricte kryminalnej. Możliwe, że zabieg ten nadał powieści konstrukcji filmowej, w której powinno być rozwiązanie i konkluzja. Natomiast cała warstwa realistyczna jest dla mnie wielką niewiadomą. Nie wiem, co będzie dalej z bohaterami. Jedną z postaci traktuję jak kota Schrödingera; może żyć albo nie, ja tylko zamknąłem go w pudełku. Istnieje chyba dzisiaj potrzeba, aby tradycyjna trzyaktowa konstrukcja powieściowa zwłaszcza w historii wykąpanej w miejscach, smakach, wrażeniach wizualnych, i muzyce opierała się trochę na języku filmu, myśleniu obrazami, ale nie wiem – ja dopiero napisałem jedną książeczkę i o literaturze wiem niewiele.
W tym rozumieniu być może ta recenzentka miała trochę racji. Raczej odmawia pan opowiadania klasycznej fabuły. Myślenie obrazami jest w #YOLO ważniejsze.
Tak. Zresztą moje pierwsze wprawki pisarskie na początku szkoły podstawowej polegały na tworzeniu kontynuacji do komiksów o Batmanie. Do dzisiaj widzę miasto jako ciąg kolorów, cieni jak w komiksie, czy filmach o superbohaterach, a jego mieszkańcy przechodzą przemianę najlepiej w stylu od pucybuta do milionera. Poza tym z zamiłowania jestem krytykiem filmowym, co też mogło mieć przełożenie na ogólny zamysł powieści.