Dwa serduszka, cztery oczy,
Co płakały we dnie, w nocy.
Te dwa wersy ludowej pieśni właściwie najpełniej oddają ducha nowego filmu Pawła Pawlikowskiego. Tekst ten, wyśpiewywany w toku fabuły wciąż na nowo, będzie powracał jak echo – za każdym razem przynosząc inne emocje i uczucia. Zimna wojna opowiada bowiem o miłości niemożliwej – wzniecanej i wygaszanej przez wichry Historii oraz samych zakochanych.
Wiktor (Tomasz Kot) razem ze współpracowniczką Ireną (Agata Kulesza) jeździ po Polsce od prowincji do prowincji i zbiera wiejskie przyśpiewki. Tradycyjne, znane od pokoleń, grane na harmoszkach lub akordeonach, śpiewane na całe gardło. Zgrywane na taśmę będą zaczynem wiadomego zespołu pieśni i tańca. Podczas przesłuchania wśród tłumu kandydatów mężczyzna dostrzega Zulę (Joanna Kulig). Dziewczyna poza głosem ma charyzmę i to nieuchwytne „coś”, co magnetyzuje i nie pozwala oderwać wzroku. Stąd do romansu już tylko krok. Niestety rzeczywistość ma względem tych dwojga inne plany. Komuniści szybko anektują nowo powstały zespół do własnych celów: prosta, chłopska muzyka wyniesiona na piedestał idealnie uzupełnia propagandową linię partii. Obiekt westchnień miast dziewczyny czy chłopaka zajmuje towarzysz Stalin i walka klas. Wiktor pakuje walizkę, Zula zostaje w kraju. Ale to dopiero początek tej znajomości.
Trzeba to napisać na wstępie: Tomasz Kot i Joanna Kulig w rolach głównych są absolutnie fantastyczni. Ona – wulkan energii, kobieta nie do powstrzymania, która biegnie przez życie do utraty tchu. On – myślami gdzieś daleko, jakby urodził się za późno lub za wcześnie, od świata ucieka w muzykę. Różni ich wiele, niemal wszystko – od statusu społecznego po temperament – splata siła mocniejsza od śmierci.
Krytycy podczas festiwalu w Cannes zestawiali Zimną wojnę z oscarowym La La Landem, ale to trop chybiony, nie tylko przez wzgląd na skrajnie odmienne realia historyczne. U Pawlikowskiego miłość, prócz romantycznych uniesień, ma moc klątwy, dotyku przeznaczenia – raz wywołana bierze w zatracenie. Wiktorowi i Zuli bliżej do Tristana i Izoldy, pary kochanków z celtyckiej legendy, których zrodzone przypadkiem uczucie, choć piękne, naznaczone było tragedią. Bliższym koncepcyjnie filmem (jeśli bierzemy pod uwagę amerykańskie widowiska) jest Ciekawy przypadek Benjamina Buttona, gdzie Brad Pitt i Cate Blanchett latami toczyli boje z losem, by wyrwać dla siebie chwile wspólnej samotności. Czas rozłąki paradoksalnie pracował im na korzyść – poczucie braku wyzwalało wzajemną tęsknotę, nie pozwalało zapomnieć. Pawlikowski myśli podobnie – miłość Zuli i Wiktora najjaśniejszym blaskiem świeci właśnie na rozstajach dróg, gdzieś pomiędzy niedosytem a utratą. Dla kontrastu oglądamy epizod paryski, gdzie wskutek splotu szczęścia i kalkulacji bohaterowie zamieszkują pod jednym dachem. Pozornie wszystko idzie ku dobremu, można odłożyć smutne myśli o przeszłości, wreszcie ulec miłosnemu szaleństwu. Ale dzielona przestrzeń przyciąga również destrukcyjne siły. Zazdrość, rutyna i wypalenie powoli przejmują kontrolę, a wieczni kochankowie coraz częściej patrzą w przeciwnych kierunkach.
Temperaturę ich związku regularnie odmierza wspomniana we wstępie piosenka o dwóch sercach i czterech oczach. Jej odmienne aranżacje, wykonywane niemal przy każdym spotkaniu to małe arcydzieła intymności, wynoszące na światło dzienne emocje skrywane między słowami. Podobnie rzecz ma się z dialogami: stroniącymi od dosłowności, napisanymi z polotem, ze swadą i dyskretnym humorem. Słychać w nich unikalną frazę zmarłego przed rokiem pisarza i scenarzysty, Janusza Głowackiego. Autor Antygony w Nowym Jorku miał niezwykle rzadki zmysł ironicznego filtrowania rzeczywistości przy jednoczesnej dyscyplinie dramaturgicznej. W swoim ostatnim tekście (współpisanym z reżyserem) znakomicie ten dar wykorzystał – kiedy trzeba powagę rozbraja grubym słowem, kiedy indziej przegania banał zdaniem poetycko wieloznacznym. Podobna fragmentaryczność cechuje podejście Głowackiego i Pawlikowskiego do Historii – prezentowanej w kapsułkach (poprzez pojedynczy kadr lub rozmowę), znaczonej wyłącznie datami (bez odautorskich wyjaśnień czy wprowadzających napisów), całkowicie podporządkowanej gatunkowi. Kto zechce, ten dostrzeże weń tułaczkę i kompleks emigranta, meandryczne dzieje powojennej Polski, rozpad tożsamości. Ale choć wokół wiele się dzieje, a świat drży w posadach to Wiktor i Zula są najważniejsi, to z nich „nie schodzi” kamera, to oni są w centrum wydarzeń. Dzięki temu Zimna wojna będzie zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną i najprawdopodobniej przyniesienie twórcy Idy drugiego Oscara. Pawlikowski przemawia do widza kodem emocjonalnym i językiem X Muzy, aptekarsko wyważoną mieszanką europejskiego kina, inspirowanego amerykańską klasyką – polską szkołą filmową i francuską nową falą organicznie połączoną z amerykańskim melodramatem i kinem noir.
Sto procent racji ma więc Tomasz Raczek, pisząc że Zimna wojna jawi się filmowym odpowiednikiem rzeźb Michała Anioła, który przez odrzucanie zbędnych elementów, dochodził do perfekcji. W skromnych osiemdziesięciu dwóch minutach projekcji nie ma żadnej fałszywej nuty, zbędnej dygresji czy niepotrzebnego ujęcia. Pawlikowski opanował niebywale trudną sztukę proporcji: odyseję rozstrzeloną na dwie dekady, pięć języków i cztery kraje ułożył w szereg przemyślanych co do sekundy scen-esencji, w których słowo, obraz i muzyka tworzą harmoniczną całość. Zimna wojna to przykład kina, do którego chce się wracać, które nieustannie się wymyka i na powrót przyciąga. Można tkwić w tym uroku jeszcze wiele dni po seansie.
2 comments
Przekaz miłości bohaterów był tak głęboki, że aż przyprawiał o ból. Zmusił mnie do odtworzenia swoich uczuć sprzed 40-stu laty.Miłość zawładnęła mną tak mocno, że jej szaleństwo wróciło do do mnie z całą mocą.Dziękuję za te emocje.
Pani komentarz jest kolejnym dowodem na to jak pięknym i emocjonalnie poruszającym filmem jest “Zimna wojna”.
Comments are closed.