Nic nie zapowiadało, że urlop Inżyniera zaznaczy się w jego życiu czymś szczególnym. Nie planował żadnych podróży, a jedynym wydarzeniem, które wywoływało w nim emocje była oczekiwana wizyta prezydenta Francji. W czasie pobytu w Trójmieście miał on obejrzeć najdłuższy dom mieszkalny w Polsce, a Inżynier, jako projektant obiektu, wyznaczony został przez władze do krótkiego opisu budynku. Mamy rok 1975, środek tak zwanej gierkowskiej ery PRL, i Inżynier z niecierpliwością oczekuje telefonu wzywającego do wypełnienia zadania. Do spotkania z głową państwa francuskiego jednak nie dojdzie. Inżynier odbędzie za to najdłuższą w swym życiu podróż. Podróż w czasie.
Ten dobrze znany literacki motyw został przez Monikę Milewską w Latawcu z betonu wykorzystany z poczuciem humoru, a czasami wręcz brawurowo. Otrzymujemy w ten sposób przegląd najważniejszych wydarzeń ostatnich piętnastu lat PRL i dwudziestu pięciu lat w pełni wolnej Polski. Inżynier raz zapuściwszy się niespodziewanie w przyszłość ponawia swe peregrynacje. Nie musi do tego celu opuszczać budynku, w którym mieszka. Wszystko dzieje się bowiem właśnie w falowcu – chlubie budownictwa mieszkaniowego tamtych czasów – obiekcie o długości 860 metrów o 16 klatach schodowych, które mieszczą 1792 mieszkania stając się „miejscem na ziemi” dla 6 tysięcy osób, jak to skrzętnie i z dumą powtarzał sobie Inżynier przygotowując się do swojego wystąpienia przed prezydentem.
Każda kolejna klatka schodowa i segment to nowa porcja zmieniającej się rzeczywistości. Inżynier ogląda ją z perspektywy 1975 roku, stając się mimowolnym świadkiem wydarzeń. Są między nimi wybór Karola Wojtyły na papieża, jego pierwsza wizyta w Polsce, stan wojenny. Ponieważ przybywający z przeszłości Inżynier nie zna ich kontekstu, powoduje to wiele nieporozumień i komicznych sytuacji. Dzieje się tak między innymi gdy w 1979 roku znalazł się nieoczekiwanie w mieszkaniu, w którym kilka osób z namaszczeniem oglądało w telewizji przylot papieża Polaka do Polski: ze zrozumieniem został przyjęty przez gospodynię jako jeden z trzódki. Gdy zawędrował do sierpnia 1980 roku stał się uczestnikiem rodzinnego obiadu. Na czas przygotowań gospodyni zdany był na towarzystwo trójki jej dzieci – w wieku od 3 do 10 lat – i to właśnie one wypełniają lukę w wiedzy Inżyniera. Pomysł, by dzieciaki „referowały” bieżące wydarzenia obfituje w takie sytuacje:
„Czy pan też strajkuje? – zapytał uprzejmie sześciolatek. Nie, ja jestem na zaległym urlopie. Co się tutaj właściwie dzieje? To pan nie wie? – zdziwiła się dziewczynka. Zwyciężyliśmy. (…) Nie było mnie pięć lat. A gdzie pan był jak pana nie było? Zapytał trzeźwo trzylatek.”
Dziewczynka pokazuje Inżynierowi zdjęcia papieża, a jej brat plakat z Hermaszewskim.
„On jest lepszejszy niż papież. Siostra chciała go ostro skarcić, lecz nie mogła się zdecydować za co: za błąd gramatyczny czy za jawne bluźnierstwo? Wysyczała więc tylko: wypluj gumę jak mówisz. Jest lepszejszy! Bo papież był w Częstochowie, a Hermaszewski w kosmosie. Pani w przedszkolu tak nam powiedziała.”
W paplaninie dzieci autorka przemyca ważne wydarzenia tamtych czasów. Złaknionemu wiedzy na ten temat gościowi dzieci relacjonują:
„Porwano Aldomoro! Aldo Moro? Premiera Włoch? Nie wiem, ale jak ktoś się nie chciał bawić to wołaliśmy u nas w przedszkolu: Zabijemy cię ty zmoro jak Aldomoro. A jak nie damy rady to wezwiemy Czerwone Brygady.
A my się bawimy w Bandę Cwolga – oznajmił maluch. Bandę Czworga – poprawiła dziewczynka.
Tak powiedziałem – obraził się brzdąc.
I jeszcze wybuchła weranda. Rotunda – poprawia dziewczynka. No, przecież mówię. I zginęły takie miłe panie. Ale to nie była bomba, ale zima stulecia.”
Po czym każde z dzieci demonstruje jak wysoko sięgały zaspy.
Inżynier nie zawsze mógł liczyć w swych wypadach w przyszłość na życzliwość otoczenia. Gdy trafił na grudzień 1981 roku z galerii – było już po godzinie milicyjnej – przegoniła go brutalnie zażywna jejmość w papilotach. Wiele lat później wzięty został za menela włóczącego się po klatce schodowej i kradnącego mleko.
Latawiec z betonu to obraz polskiego społeczeństwa na przełomie kilkudziesięciu lat. Oczywiście subiektywny i wyrywkowy. Przewija się przed nami wiele przeróżnych postaci. Chłopi, którzy przeprowadzili się do miasta wraz ze swym inwentarzem, „prywaciarz”, który nie zdążył przed 13 grudnia czmychnąć do Niemiec, narkoman planujący samobójstwo, młode małżeństwo zafascynowane kulturą Wschodu, cenzor, który został opozycjonistą, konspiratorka przechowująca działaczy opozycji w pawlaczu. Od wielu z nich usłyszy druzgocąca krytykę falowca. Na nic zdały się jego tłumaczenia, że projekt padł ofiarą narzuconej odgórnie zasady oszczędności materiałów i zaniżonych norm. Sześciometrowe, ciemne klitki zamiast pokojów, winda nie dojeżdżająca na dziesiąte piętro, pękający tynk, nierówne ściany, nieustająco hulający po galerii północny wiatr. Nawet żona straciła w końcu ochotę dzielenia z nim życia w tym betonowym mastodoncie i opuściła go wyjeżdżając wraz z córkami do RFN. Jeszcze po latach brzmiały mu w uszach jej połajanki:
„Bohater socjalizmu z partyjnej łaski (…) stworzyłeś tu jedną wielką wiochę, w której jedni drugich podglądają przez okna.”
Tymczasem Inżynier musiał przyznać, że:
„Z każdym rokiem falowiec wyglądał coraz bardziej niechlujnie. Obłażący tynk, pęknięte szyby, zabite dyktą okienka – czysty biały modernizm przegrywał z socjalistyczną biedą. I ze strachem. Okna na galerii jedne po drugich zarastały kratami.”
Czuje się winny, że zmarnował życie – swoje, swoich bliskich i znajomych, słowem tych, którzy w nim zamieszkali.
„Czuję, jakbym wlókł przez te galerie wielki wór, do którego co chwilę ktoś wrzuca nowy kamień. Jestem odpowiedzialny za wszystko co tu się dzieje: za włamania, samobójstwa, alkoholizm, lęk. Myślałem, że tworzę wielkie dzieło, idealną maszynę do mieszkania, a jak doktor Frankenstein stworzyłem monstrum.”
Zrezygnowany i pozbawiony złudzeń podejmuje nawet próbę samobójstwa udaremnioną zresztą przez dziewięćdziesięcioletnią staruszkę. A przecież byli i tacy, którzy cenili ten modernistyczny projekt. Należał do nich także kolega Inżyniera, który przekonywał go nieco patetycznie :
„Stworzyłeś wielkie dzieło. Zapisałeś poemat w betonie (…)”. Falowiec to według niego „porzucona wśród trawy rzeźba, (…) dom bez prostych kątów, wijący się wąż.”
Zainteresowanie i zaciekawienie budynkiem przejawia także fotograf amator. Przez lata zgromadził pokaźny album niekonwencjonalnych zdjęć budynku. Może intuicyjnie wyczuł w jego bryle coś godnego utrwalenia. Bo przecież falowiec wyrósł z modernistycznych wizji, z przekonania, że czysta forma jest wartością samą w sobie, nie potrzebuje dodatkowych upiększeń i architektonicznych detali. Ten pofalowany, wijący się obiekt miał samym swym kształtem stanowić rodzaj wyzwania dla architektonicznej tradycji idąc w poprzek dotychczasowym przyzwyczajeniom. Niestety po latach okazało się, że one wzięły górę. Fasadę obsiadły najpierw anteny satelitarne, potem zaczęto zagracać balkony zużytym sprzętem, starymi meblami.
„Nasz ukochany modernizm przeszedł w fazę slumsów “ – podsumował to Miotk, kolega Inżyniera.
„A spójrz tam, na te wszystkie ozdóbki, pierdołki, witrażyki. Polacy nie lubią modernizmu, nasz katolicyzm wymaga złoceń i dekoracji, kolorków i amorków. Nie potrafimy znieść czystej formy.”
Konwencja, w której autorka zawarła historię Inżyniera i toczącą się w tle historię jego kraju pozwoliła spojrzeć na temat z przymrużeniem oka. Służy temu poetyka groteski: przerysowania, deformacje, kpina. Dlatego przedstawiony w konwencji farsy świat może pomieścić obok pełnych skruchy osobistych wynurzeń Inżyniera pijacki monolog dresiarza Waldka, który szukając usprawiedliwienia dla swojej współpracy ze służbami doszukuje się w niej podobieństw do pracy pisarza:
„Lepiej donosić niż kraść. Czystsza robota. Wina bez kary. I takie intelektualne zajęcie. No bo co taki dajmy na to pisarz robi? Najpierw się ludziom przygląda, potem pisze, potem mu za to płacą. Ze mną tak samo było. A jak taki pisarz książkę wyda to nie zawsze chcą go czytać. A u mnie sukces był murowany. Jak ci oficerowie uważnie mnie analizowali, każde słowo obracali wte i wewte.”
Ironia, będąc podstawowym nośnikiem tej opowieści, nie omija okresu po roku 1989. Apogeum absurdu stanowi najazd Japończyków na betonowy moloch i nieskrywany przez nich zachwyt odwiedzanym obiektem. Promocyjna akcja mająca „sprzedać” falowiec jako jedno z największych atrakcji Trójmiasta przynosi efekt. Fenomenem falowca interesuje się nawet córka Inżyniera, która po latach jako socjolog przyjeżdża prowadzić badania naukowe nad społecznością tego mini-miasta.
Język użyty przez Milewską okazuje się świetnym sprzymierzeńcem ironii – pozwala w satyrycznym ujęciu świata oddać jego ułomności i śmieszności. Zmienia na przykład nieco znane powiedzenia umieszczając je w zaskakującym sąsiedztwie: „bezmięsny obiad stawał im kością w gardle”; jedna z napotkanych już w latach transformacji kobiet skarży się Inżynierowi, że stać ją tylko na „mięso z biedronki”. Komizm sytuacji wzmacniają dialogi. By usprawiedliwić nieznajomość realiów okresu, w jakim się akurat znalazł, Inżynier wymyślił historyjkę o swym kilkuletnim pobycie we Francji. Gdy jeden z dociekliwszych rozmówców pyta czy widział Mitterranda, odpowiada beztrosko „Niestety nie miałem czasu na kino francuskie”.
Autorka umiejętnie wplata w tekst słowa i zwroty, które aluzyjnie przywołują postacie i wydarzenia sprzed lat. Niektóre z nich są lekko zdeformowane, a mimo to czytelne, jak słynne pytanie rzucone w 1970 roku przez Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza PZPR, do stoczniowców: Pomożecie? W książce pobrzmiewa ono w dialogu Inżyniera i małego chłopca:
„Sam nie wiem gdzie zgubiłem te lata. Pomożecie mi je odnaleźć?” – pyta Inżynier.
„Pomozemy – wykrzyknął malec.”
Powiedzenie papieża „każdy ma swoje Westerplatte” pada z ust narkomana, który w dniu wizyty papieża w Trójmieście pozostał w falowcu zajęty niszczeniem plagi prusaków; z kolei jedna z sąsiadek Inżyniera informuje go, że przez jej mieszkanie „przeszły lisy i borsuki”; innym razem w rozmowie bohaterów autorka przemyca słowa ballady ułożonej w 1980 roku podczas strajku stoczniowców i śpiewanej przez aktorów Teatru <Wybrzeże>: „…opowiedziałby o tych wypadkach”; ktoś inny chwali się mówiąc o swym wieku „przodem puściłem drania” nawiązując do kultowego w latach siedemdziesiątych serialu; pojawia się też ironiczna aluzja do konspiracyjnych haseł: w odpowiedzi na : „Byt jest, a niebytu nie ma” – pada zwrot: „A reszta jest spod lady”; zdeformowaniu uległ fragment piosenki Kaczmarskiego „wyrwij murom zęby krat”, dobiegającej skądś w urywku: …„waligórom zęby kradł”; pojawia się także stacja radiowa „Radio Marność z Gdańska.” W stwierdzeniu bohatera że „lekkość bytu okazała się nieznośna” odnajdziemy aluzję do kultowej w latach osiemdziesiątych powieści Milana Kundery.
Betonowy moloch, którego dysfunkcja właściwie wykluczała jego przydatność jako miejsca do zamieszkania, urągał sam sobie. A przecież ten „wijący się wąż” czy też „rzeźba rzucona wśród trawy” miał być miejscem szczęśliwym, w którym zgodnie będą żyć obok siebie „profesor i robotnik, a nad dyrektorem zamieszka sprzątaczka”. Projekt Inżyniera podzielił los każdej zrealizowanej utopii – zaprzeczył wbudowanemu weń ideałowi. Okazało się jednak, że może stać się inspiracją literacką. Wyobraźnia pisarki przekształciła falowiec w wehikuł czasu, by w ten sposób opowiedzieć losy jego mieszkańców na przestrzeni czterdziestu lat. Przewrotność tego pomysłu polega na tym, że wędrówka w przyszłość, którą Inżynier stopniowo dla siebie odkrywa, dla starszego czytelnika jest wyprawą w przeszłość, a dla młodszych to już w większości historia zamknięta w podręcznikach.
W poddany konwencji farsy obraz społeczeństwa autorka próbuje wpisać indywidualne losy swego bohatera. I jak w farsie Inżynier łączy w sobie komizm z tragizmem. Bawi nas swą naiwnością (w pewnym momencie upaja się myślą, że jego wędrówki w przyszłość są możliwe dzięki niekonwencjonalnej konstrukcji budynku: „zakrzywiając przestrzeń zakrzywiłem czas”) jednocześnie może irytować krótkowzrocznością i egoizmem. Pod wpływem wydarzeń i niespodziewanych doświadczeń poszerza się jego świadomość, a samozadowolenie i duma z własnych osiągnięć przestają już być tak oczywiste. Peregrynacje Inżyniera wpisując się w jego osobiste życie, stają się rodzajem rozliczenia z samym sobą, formą terapii:
„Podróże w przyszłość zaczął traktować jako swoją nową pracę, stokroć ważniejszą od innych pracę nad samym sobą i nad własnym potłuczonym życiem.”
Uświadamiają mu one jak bardzo się pogubił. Nie tylko uwikłał we współpracę ze służbami, ale zaniedbał także najbliższych. Nigdy nie miał czasu dla córek, wyrzuca sobie, że zamiast obiecywanego latawca pozostawił im moloch z betonu. Osobiste wyznania bohatera choć pozbawione patosu, czasami łamią przyjętą konwencję. Generalnie jednak autorka stara się konsekwentnie jej trzymać. Nie odbiega od niej także w swoistym wstępie do opowieści, stylizowanym na ewangeliczny przekaz. Ujawnia on „biblijną” genezę powstania niezwykłego budynku, okoliczności jego „narodzenia” sytuując w dalekiej przeszłości. Miał on wyrosnąć z kamienia rzuconego w te okolice przez diabła. Jako poczęty przez siły nieczyste został napiętnowany przez Boga, który nadał mu wijącą się, gadzią postać.