J.P.: Ciężko jest dziś stworzyć coś zupełnie nowego.
J.Z.: Tak, oczywiście. Uważa się, że wszystko już zostało wymyślone w malarstwie. Mimo to trzeba malować, trzeba próbować, wiadomo, że się nie uda, ale próbować trzeba. Takie jest zadanie malarza. To taka niby przegrana, czy skończona działalność, ale wciąż malarze się rodzą. Wszystkie dzieci są malarzami świetnymi, a potem niektórzy zostają nimi do końca życia. Wiec dopóki malarze się rodzą, dopóty będzie malarstwo. Kantor kiedyś powiedział, że „malarstwo będzie dotąd, dopóty będą produkować kolorowy pigment”. I to jest też ta nadzieja.
J.P.: Jak wynaleziono fotografię, to mówiło się, że malarstwo przestanie istnieć…
J.Z.: A fotografia stała się „zbawieniem” dla malarstwa, bo wszyscy po prostu malują z fotografii. Kiedyś wydawało się, że zabije to malarstwo, a stało się odwrotnie. Niedawno, jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu fotografia stała się malarstwem, wystawiano ją jako malarstwo, jako obrazy i zaraz potem malarze zaczęli uprawiać fotorealizm, zresztą inspirację zaczęto czerpać z fotografii, jak np. niemiecki malarz realista Richter. On znalazł fotografię wujka z Wermachtu i zrobił obraz na jej podstawie. Teraz widzę takie same obrazy na wystawie Maciejowskiego. Tak że fotografia stała się inspiracją. Ona niesie pewne wspomnienia, albo jest dziwna, albo nie wiadomo co się tam dzieje na tej fotografii. Takie rzeczy teraz się maluje, tak jak w Powiększeniu Antonioniego. On powiększa to zdjęcie, bo tam coś się w tym parku wydarzyło i teraz takie obrazy się maluje na granicy rozpoznawalności.
J.P.: Wróćmy do Pana najnowszych obrazów. Czy budowa domu i związane z tym „projektowanie”, wpłynęło w jakiś sposób na to, że bardziej Pan się teraz skupia na projekcie obrazu?
J.Z.: Nie, ja trochę się tak bawiłem. To też związane jest z moją przerwą w malowaniu. Po takiej dużej przerwie jest moment na rozruch. Jak wracałem do malowania, bardzo dużo obrazów wyrzucałem. Namalowałem teraz ze czterdzieści obrazów, które potem zdjąłem i zwinąłem i cześć wyrzuciłem, bo one nie były obrazami. To była taka trochę jałowa praca, żeby się rozpędzić i dopiero gdzieś tak po sześciu miesiącach, w lutym zeszłego roku zaczęły mi wychodzić obrazy.
J.P.: Kiedy wiadomo, że powstał obraz, że to jest to?
J.Z.: Nie wiem, na czym to polega. Obraz coś ma, albo tego czegoś nie ma. Często jest tak, że dwa, cztery obrazy są bardzo do siebie podobne i trzy z nich to nie są obrazy, nie są to dzieła sztuki, ale często służą do tego, żeby powstał ten jeden. Tak jest w malowaniu. Ktoś namaluje czterdzieści obrazów i jak pięć jest bardzo dobrych, to jest super, i to u dobrego malarza. A reszta to taka droga dojścia. To nawet dobra statystyka: na czterdzieści – pięć dobrych, to bardzo dobrze.
Jak widzę, że na płótnie już niczego się nie da zrobić, to je wyrzucam. Nie wiem, na czym to polega, natomiast potrafię to odróżnić. Zostawiam jednak te, które uznaję za obraz, wprawdzie nie jest dobry, ale jest, to go zostawiam. Dobrych obrazów to jest parę. Niektórzy malarze mają ich więcej, niektórzy mniej, jak w życiu.
J.P.: Taka ciężka i żmudna praca…
Ale mam to szczęście, że nie muszę wymyślać tematów do malowania. Muszę tylko zabrać się do roboty. Założę brudne spodnie do malowania, idę do pracowni – to jest najtrudniejszy moment, a jak się zabiorę do roboty, to w ogóle nie myślę, co dalej będzie. Jedno z drugiego wynika, potem to się sumuje. Moje obrazy w pewien sposób wynikają jeden z drugiego. Od roku 1998, kiedy zacząłem te abstrakcyjne obrazy malować, to one bardzo się zmieniły. Jakby porównać obrazy, które namalowałem na przestrzeni dwunastu lat, to można pomyśleć, że kompletnie inni ludzie je namalowali. To jednak nie te same abstrakcje.