Widziałam kiedyś grafikę z przekrojem pokrywy śnieżnej Islandii. To nie to samo co nasz polski śnieg. Ten wyspiarski jest kolorowy. Od bieli przez odcienie niebiesko-szarości aż po grafit i czerń. Nie mam pewności, ale ośmielę się wysnuć poważne przypuszczenie, że wszystko na Islandii jest właśnie takie: różnobarwne, malownicze, zaskakujące. A już na pewno taka właśnie jest muzyka stamtąd pochodząca. Porażające przestrzennością kompozycje Sigur Rós, zawsze inna, zawsze świetna Björk, próbujący uwrażliwić publiczność na muzykę klasyczną Ólafur Arnalds, wciąż eksperymentujący Múm, delikatny Hjaltalín, ciepła i urzekająca Emilíana Torrini, żywiołowy FM Belfast i wielu, wielu innych wykonawców tworzących oryginalną i niepowtarzalną scenę muzyczną Islandii.
O jej niezwykłości polska publiczność miała okazję przekonać się wielokrotnie, gdyż wszyscy z powyżej wymienionych artystów gościli już w naszym kraju. Nie tylko oni zresztą.
W miniony weekend, w ramach krakowskiego Sacrum Profanum nadarzyła się okazja podziwiania talentu wielkiej osobowości współczesnej sceny muzycznej w ogólności. Na koncertach zamykających ósmą edycję Festiwalu (nota bene w całości dedykowaną twórczości muzyków z Islandii) wystąpił Jónsi – wokalista i gitarzysta legendarnej już grupy Sigur Rós, który tym razem przyjechał do nas z materiałem ze swojego solowego projektu.
Szumne zapowiedzi wielkiego widowiska multimedialnego na szczęście okazały się przesadzone. W niczym nie ujmuje to jednak przedstawieniu, którego miałam okazję być świadkiem. Wręcz przeciwnie. Co prawda momentami byłam rozdarta – miałam ochotę zamknąć oczy i wsłuchiwać się w każdy meander kompozycji, a jednocześnie pożerać wzrokiem to co dzieje się na scenie, nie stało się jednak to czego można się było obawiać po takich określeniach mającego nastąpić koncertu – otoczka nie przysłoniła sedna. Wszystko było doskonale wyważone i splecione, a ten kto widział wie, że trudno opisać to co działo się na scenie. A działo się wiele. Nie przez przypadek nazwałam koncert przedstawieniem. Miał on swoją dramaturgię, i doskonale przemyślany układ, dzięki, któremu muzykom udało się niemal zahipnotyzować widownię. Każda kolejna wizualizacja i aranżacja sceny miała swoją urokliwą siłę.
Cichy, oszczędny pierwszy utwór z wyłaniającym się z ciemności bohaterem wieczoru był doskonałym preludium do tego co miało nastąpić później. W utworze Hengilás perkusista doskonały, jakim okazał się być Thorvaldur Thór Thorvaldsson (trzykrotnie pojawiający się w jego nazwisku Thor uprawnia w moim mniemaniu nazywanie go Władcą Grzmotów; co więcej wcale nie jest to określenie przesadzone), zaskoczył smykami, którymi niezwykłe dźwięki wydobywał z wibrafonu. Zaraz później nastąpiła chwila, która musiała zrobić wrażenie na wszystkich, którzy tak jak ja po raz pierwszy mieli okazję uczestniczyć w koncercie w Hali Ocynowni Elektrolitycznej. W miarę narastania dźwięku perkusji w ogromnej sali wytworzyło się coś na kształt magicznego rezonansu. Wszystkie metalowe konstrukcje zagrały razem z sekcją rytmiczną. Miało to w sobie wielką siłę, z jednej strony zachwycającą, z drugiej przerażającą. Nie wydaje mi się też aby ktokolwiek mógł szybko zapomnieć o wyśmienitej wizualizacji z wilkiem i jeleniem, zmieniającym się wraz z rozwojem Kolniður w ogromnego jastrzębia (?).
A potem wyciszenie. Nie trwało ono jednak długo. Po dwóch utworach, w Ukulele, powróciła moc perkusji, a wraz z nią drżące ściany Ocynowni. Magia. Kolejnym czarującym momentem było wykonanie Animal Arithmetic, doskonale wzbogaconego wizualizacją z mrówkami, które biegały z początku chaotycznie, by w końcówce zgodnie ponieść ze sceny wszystko co napotkały na swojej drodze. Pozwoliło to na zupełną zmianę aranżacji przestrzeni. Scena zamieniła się nagle w miejsce bajkowe i zaskakująco prywatne. Bez wizualizacji, w ciepłym świetle padającym z góry aktorzy wieczoru przez kolejnych kilka minut przywodzili na myśl krasnoludki pracujące w swoim warsztacie. W czerwonych kubraczkach. Majstrujące przy czymś i niezdające sobie sprawy z tego, że ktoś ich obserwuje. Zawiódł się jednak ten kto myślał, że w tak kameralnym nastroju pozostaniemy do końca występu. Around Us nie pozostawiło wątpliwości. Uczestniczyliśmy w koncercie wizjonera i szamana. Efekty mikrofonu włączane już wcześniej, choćby w Animal Arthmetic, tym razem stały się jeszcze bardziej spektakularne, a miksowany na żywo falset wokalisty okazał się momentem kulminacyjnym koncertu. Po krótkiej przerwie, muzycy wrócili na scenę, aby wykonać jeszcze dwie kompozycje. Jónsi w pióropuszu wykonując swój taniec przywodził na myśl kapłana zapomnianego plemienia. A w tle rozpętała się wielka burza. Porywający, mistyczny wręcz finał. Trudno było się otrząsnąć po tej zawierusze. Wichura, pioruny i śnieg. No właśnie śnieg. Jak zwykle wszystko zasypał śnieg.
PS. Jeśli komuś wciąż mało mroźnych wrażeń , już w listopadzie z czterema koncertami w Polsce – Ólafur Arnalds. Ja już nie mogę się doczekać!
Dorota Słoniewska
2 comments
Mała poprawka, tegoroczna edycja festialu Sacrum Profanum nie była w całości poświęcona artystom z Islandii. Owszem. otworzyli oni i zamknęli koncerty, ale od 13.09 do 16.09 odbywały się koncerty prezentujące dzieła najważniejszych kompozytorów Szwecji, Danii, Norwegii i Finlandii. A w tym wszystkim pojawił się cykl Made in Poland, czyli nasi kompozytorzy w interpretacji tegorocznych gości A co do koncertu, to miałam podobne odczucia – szumna promocja, która na szczęście nie zaszkodziła przedstawieniu. Pozdrawiam. :)
Rzeczywiście, rozpędziłam się z tą Islandią, miało być Skandynawii ;-) Dziekuję za czujność i również pozdrawiam!
Comments are closed.