W dobrym kierunku zmierza polski folk, bardziej (wydawnictwa z archiwum odkryć Andrzeja Bieńkowskiego, Janusz Prusinowski) lub mniej tradycyjny (Maciej Filipczuk z debiutem MetaMuzyka, Maćko Korba, Kapela ze Wsi Warszawa z nową Infinity). I fani i muzycy opuścili ciepłe pielesze infantylnego, wyimaginowanego świata, w którym własnoręcznie lepili garnki i tkali sukno, postanawiając odnaleźć się w świecie z 2009 roku. Dziwi tylko brak festiwali prezentujących solidny, dobry wybór muzyki ze świata (np. prawdziwej muzyki arabskiej czy indyjskiej, niekoniecznie okraszonej tanecznymi podkładami DJ-ów).
Jasnym momentem 2009 roku była reaktywacja „Glissanda”. Po dwóch latach zawieszenia pismo wróciło sążnistym numerem o muzyce litewskiej. Trudno było mi zrozumieć kłopoty, w jakie popadło, bo to najlepszy magazyn o muzyce w języku polskim, jaki kiedykolwiek miałem w rękach (włącznie ze legendarnymi, starymi numerami „Res Facta”). Teksty niekoniecznie należą do najbardziej rozrywkowych, ale przecież w pewnym sensie to pismo dla każdego – biorąc pod uwagę wspaniałą (i rzadką) stylistyczną różnorodność.
Smutnym momentem było odejście Andrzeja Grabowskiego, twórcy największego polskiego serwisu o muzyce improwizowanej Diapazon.pl, który po śmierci właściciela będzie istniał w Sieci jedynie jako archiwum. Serwis był nie tylko gigantyczną bazą informacji, recenzji i artykułów autorskich, ale i żywym forum dyskusyjnym dla muzyków, krytyków i fanów, za którym wszyscy szybko zatęsknią. Wiem, jaki ogrom energii i pracy jest potrzebny do prowadzenia takiego medium i twierdzę, że nieprędko luka po Diapazonie zostanie zapełniona (naprawdę mam nadzieję się mylić).
Gdybym zaś musiał wymienić jeden, ale tylko jeden osobisty moment muzycznego wzruszenia wśród niezliczonej masy nagrań i koncertów 2009 roku, to wskazałbym na wrześniowy wieczór w krakowskiej Alchemii. Na widowni zaledwie garstka widzów, na scenie ceniony francuski gitarzysta-improwizator Noël Akchoté i nieznany nikomu starszy, niemodnie ubrany pan ze skrzypcami. W klubie czuł się chyba nieco nieswojo i w pewien sposób po prostu do niego nie pasował. Przyjechał na prowadzone przez Francuza warsztaty i ich finałowy koncert (organizowane przez, znów, Audiotong). O tym spotkaniu opowiadał też poruszony Noël: „Był zwykłym nauczycielem w podkrakowskiej wsi, prowadził też chór kościelny. Chciał spróbować czegoś innego. Wszyscy młodzi uczestnicy warsztatów byli oczywiście bardziej zaznajomieni z estetyką improwizacji i w pewnym sensie grali lepiej. Jednak to starszy pan zawsze wpasowywał się w kontekst i jednocześnie był z nich najbardziej przekonujący i autentyczny. Kiedy zagrałem bluesa, sięgnął po polskie melodie ludowe. Nie uprawiał żadnej lansiarskiej swobodnej improwizacji, po prostu improwizował i robił to w swoim stylu”.
Bezinteresowna chęć tworzenia czy nawet, przepraszam za patos, miłość muzyki, granicząca wręcz z narażaniem się na śmieszność – bez pieniędzy, bez autopromocji, bez mediów. Tak też mogą wyglądać wielkie wydarzenia.