Z Piotrem Matywieckim, laureatem Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius 2010 w kategorii książka roku za tomik wierszy Powietrze i czerń (Wydawnictwo Literackie), rozmawia Dobrosława Grzybkowska. Nagrodę przyznano 8 maja podczas uroczystej gali we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol.
„Powietrze i czerń” zostało wyróżnione tegoroczną nagrodą „Silesiusa” za najlepszą książkę roku. Trudno o trafniejszy tytuł dla tomu tak przepełnionego codziennością jak powietrzem i czernią zadumy. Czy dla Pana refleksyjność jest synonimem poezji?
Piotr Matywiecki: Jeśli refleksyjność znaczy po prostu skupienie – to tak, jest najważniejszą cechą poezji. Ale tylko takie skupienie jest cenne, które w samym sobie się nie wyczerpuje, nie poprzestaje na całkowitym wcieleniu się mojego ja w jakąś rzecz, sytuację, nastrój. W szczęśliwych chwilach skupienie eksploduje, prowadzi wyobraźnię i myśl w nieprzewidywalne rejony, w trakcie wiersza zmienia swój „temat”. Wtedy wiem, że wiersz jest istotny i żywy.
Mówi się o Panu jako poecie miasta, poecie, który w niezwykle umiejętny sposób wyłuskuje z doświadczenia życia miastem to, co egzystencjalne. Czy takie doświadczenie podskórnego obserwatora daje Panu tylko Warszawa?
Warszawa, w której mieszkam od urodzenia, stała się dla mnie miastem miast. Gdziekolwiek się znajdę, inne wielkie miasta zrastają mi się z Warszawą, ona jest moim środkiem świata. Czuję jej ulice i jej przechodniów jakby byli częściami mojego ciała. A ponieważ Warszawa jest też miejscem wielowiekowych destrukcji i odbudowy, nie pozwala takim jak ja mieszkańcom na luksus sentymentalnego, bezproblemowego zadomowienia, utrzymuje w stałym, podświadomym niepokoju. To bardzo wyostrza widzenie świata.
W tworzywie słowa często operuje Pan paradoksem. To ciągłe pytanie i podważanie rzeczywistości jest naturą filozofa, ale także oglądaniem i zadziwieniem dziecka.
Filozof, dziecko, poeta – w powszechnym odczuciu to są mistrzowie zdziwienia i paradoksu. Ale mnie się wydaje, że paradoksalnego „podważania rzeczywistości” doznaje każdy człowiek w rozmaitych momentach. Kiedy jest zakochany, kiedy coś go do głębi oburza, kiedy boi się śmierci. Staram się przyłapać siebie w takich znanych wszystkim chwilach, może dlatego kultywuję paradoks. A poza tym: „tworzywo słowa” po prostu jest paradoksalne: jak to się dzieje, że mentalny znak oddaje wszystko, co materialne?
Wizualność i ogląd rzeczy są niezbywalną cechą Pańskiej poezji. Obraz trwa w umyśle gotowy, ubrany w słowo, czy też liryczność nadaje mu dopiero kształt?
Kiedyś wyznawałem kult obrazu, marzyłem, żeby obraz „bezpośrednio” dawał się „zobaczyć” poprzez słowo. To jest też związane z tym, że bałwochwalczo wielbię malarstwo – wszystkich epok i stylów, od prehistorii do teraz, jestem nienasycony. Jednak słowo narusza czystość obrazu, a ona zawstydza „brud”, niejednoznaczność słowa. Ale i dzisiaj kiedy coś widzę marzę tylko o jednym: żeby słowo miało oczy!
W Pana utworach stały element stanowi pamięć zagłady Żydów. Czy czuje się Pan powiernikiem Historii?
Zagłada była zerwaniem historii – dziejów całej ludzkości, a nie jedynie dziejów narodu Żydów. Tak mocna była jej demoniczna siła. I była zerwaniem historii życia wielu rodzin, wielu pojedynczych ludzi, zerwaniem straszniejszym niż śmierć. Czuję się nie tyle powiernikiem Historii, co świadkiem jej zerwania – w obu aspektach, powszechnym i osobistym.
Pana mistrzowie poetyccy?
Zmieniali się w ciągu lat. Jan Śpiewak, Arnold Słucki – z polskich poetów wymieniam tych dwóch, bo zależy mi na ich stałym przypominaniu, prawie nikt ich dzisiaj nie pamięta, a byli wielcy. Mam też poetyckich „bogów” od zawsze na zawsze: Rilke i Apollinaire. To są prawdziwi ojcowie liryki XX i XXI wieku. Sądzę, że do dzisiaj wszyscy coraz to nowsi poeci są synami, wnukami, prawnukami jednego albo drugiego.
Od wydania „Podróży”, pana debiutu książkowego, minęło 35 lat. Jak długa jest to droga artystyczna? Czy tak samo czyta Pan pierwsze wiersze? Na ile we własnym odczuciu zmienił się Pan jako poeta?
Niedawno było mi dane opublikować wiersze zebrane – „Zdarte okładki”. W moim przypadku jest to akt decydujący. Wprawdzie uważam się za osobę świadomą swojego artystycznego rzemiosła i jego odmian, to jednak przeczytanie tej prywatnej summy pokazało mi takie strony mojej liryki, których dotąd nie dostrzegałem. A co do pierwszych wierszy: publikując je 35 lat temu myślałem – bo to mi wmawiano – że jestem „suchy”, za bardzo „intelektualny”. Teraz widzę, że byłem zmysłowy!
Jakie są Pana najbliższe plany wydawnicze?
W tych dniach w „Bibliotece <Więzi>” ukaże się zbiór moich esejów pod tytułem „Dwa oddechy”. Poświęciłem je refleksjom o tożsamości żydowskiej i o tożsamości chrześcijańskiej. To są problemy, którymi żyję najbardziej intymnie. Pracuję nad innymi zbiorami esejów i piszę nowe wiersze – będą inne od dotychczasowych (zawsze chcę pisać inne!…), dlatego trudno mi to idzie. Ale cieszy mnie to ryzyko. Bez niego poezja zamiera.