Wystawa Nadzwyczaj(nie)udanedzieło w krakowskim Bunkrze Sztuki jest kolejnym popisem kultywowanego przez Elżbietę Jabłońską języka ironii. Tym razem za jego pomocą artystka nie tyle podejmuje charakterystyczne dla siebie tematy, ile zabiera głos w dyskusji nad statusem twórcy oraz dzieła sztuki.

Wspomniana ironia pojawia się już na poziomie samej koncepcji wystawy, kuratorskiego pomysłu. Ekspozycja – reklamowana jako interludium w twórczości Jabłońskiej, podsumowujące jej dotychczasowe dokonania i zwiastujące nowe – okazała się nie być tym, czego można byłoby się spodziewać. Brakuje uszeregowanych chronologicznie lub choćby tematycznie prac, w zamian dostajemy jedynie autorskie „sygnały”, umieszczone pośród eksponatów innego rodzaju – ułożonych w gablotach i oszklonych szafach drobnych przedmiotów codziennego użytku, a także obrazków, fotografii, zabawek… Ten chaos piętrzących się artefaktów swoją infantylnością potrafił wprawić w zakłopotanie. Gdzieś pomiędzy nimi z trudem można bowiem dostrzec fragmenty realizacji artystki – rekwizyty wykorzystywane podczas akcji albo prace pochodzące z tematycznych serii. Osobom nie znającym dokonań Jabłońskiej wystawa mogłaby więc wydać się nieczytelna. Tak się jednak nie dzieje, bo nie obliczono jej na estetyczne zachwyty, ale na intuicję potencjalnego odbiorcy. Widz prowokowany jest więc do nieustannej aktywności, która polega przede wszystkim na przechodzeniu pomiędzy regałami i gablotami pokrytymi grubą warstwą spreparowanego przez artystkę kurzu oraz na bacznej obserwacji; aby dojrzeć coś w panującym półmroku oglądający musi przetrzeć szkło i wytężyć wzrok, a przy okazji może napisać palcem na brudnej tafli coś od siebie, albo narysować…
Wszystko to – mimo pozoru estetycznej nieatrakcyjności – jako całość prezentuje się niezwykle przyjemnie. Wystawa skierowana jest bowiem także do tzw. przeciętnego odbiorcy – ot, choćby nastolatka zwabionego marką Bunkra Sztuki czy przygodnego turysty. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, spełnienie swojej realnej i wirtualnej potrzeby uczestnictwa. Na ten naznaczony niewątpliwą „fajnością” obrazek składają się zatem inicjatywy oparte na interakcji pomiędzy widzem a dziełem, w tym akcja wymiany osobistego, należącego do zwiedzającego przedmiotu na inny, będący własnością artystki, można też dodać komentarz w serwisie Demotywatory.pl, pod zdjęciem jednego z eksponatów – neonu Nowe życie. Wiadomo więc, że znajdujemy się w królestwie zwykłych ludzi i codziennych przedmiotów. Tylko wspomniany neon, umieszczony samotnie w pierwszej z sal, zaburza nieco tę sielankę swoim zdecydowanie niebagatelnym rozmiarem. Dopiero historia tego osobliwego obiektu, zaprezentowanego jako klasyczny ready-made, ujawnia jego mniej niepokojące, użytkowe oblicze – Jabłońska wypatrzyła neon gdzieś pod Bydgoszczą, na dawnym budynku Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Z drugiej jednak strony, czy oblicze PRL-u nie jest dla niedokształconej części młodego pokolenia bardziej fascynujące niż niepokojące?

Egzystencjalna, afirmatywna wymowa ekspozycji ma jednocześnie zabarwienie krytyczne, anty-instytucjonalne, związane z refleksją na temat statusu sztuki i artysty. Jest to zresztą konsekwencją strategii twórczej Jabłońskiej, która od końca lat 90. uprawia nacechowaną krytycznie „sztukę codzienności”, podejmując powszednie tematy (w seriach rysunków, fotografii i instalacjach) oraz wykonując proste czynności (m.in. w akcjach gotowania dla publiczności czy rozdawania kwiatów kobietom). Ten repertuar środków Jabłońska wzbogacała wraz z kolejnymi realizacjami, po drodze penetrując rozmaite obszary refleksji – wkraczała na terytorium dyskursu feministycznego i społecznego, szczególnie natomiast starała się badać relację pomiędzy sferą prywatną a publiczną. W gablotach znajdziemy więc kostiumy superbohaterów z amerykańskich komiksów, w jakich Jabłońska sfotografowała się jako Supermatka w Grach domowych, prodiże i białe ściereczki wykorzystywane w akcjach gotowania (Przez żołądek do serca) oraz „kuchenne” fotografie zaprezentowane na wystawie Biały Mazur. Dopełnieniem prac Jabłońskiej są wspomniane już, osobiste przedmioty przyniesione przez odwiedzających ekspozycję. Nadzwyczaj(nie)udanedzieło to więc swoista gra z widzem, jednym dająca możliwość odnajdywania znanych już prac, innym – podglądania przedmiotów obcych ludzi lub obserwowania własnych. Jak na grę przystało ma ona charakter niepoważny, ironiczny i kpiący, a w tym przypadku przede wszystkim autoironiczny; z tego typu ironią trzeba jednak postępować ostrożnie, bo stąd już tylko krok do popadnięcia w artystyczny eskapizm, zwieńczony produkowaniem mało znaczących igraszek.

Płynąca z wystawy konstatacja o relatywnej naturze dzieła sztuki jest oczywista. Jabłońska, we właściwy dla siebie sposób, próbuje pokazać artystę niejako „od kuchni”, obnażając jednocześnie niepewny status przedmiotów artystycznych, siłą rzeczy uwikłanych w codzienność. Relacja bliżej-dalej, kluczowa dla koncepcji wystawy, wyzwala wysiłek właściwy archeologicznemu odkrywaniu w odniesieniu do zwykłych przedmiotów przeniesionych w nienaturalne dla nich otoczenie – sferę artystyczną; dotyczy to zarówno obiektów pochodzących z obszaru prywatnego (gabloty), jak i publicznego (neon). Tak wygląda gra sztuki z codziennością, do której reguł należy nieustanna zamiana znaczeń w zależności od przyjętej optyki. Status artysty i jego dzieła zostaje przez Jabłońską wręcz zanegowany, na co wskazuje już partykuła „nie” w tytule wystawy. Na poziomie metaforycznym prace artystyczne roztapiają się w morzu codziennych przedmiotów – są zastępowane nie-sztuką. Ten hipotetyczny, wymienny handel może trwać aż do momentu, w którym w gablotach nic „artystycznego” już nie pozostanie. Artysta to więc raczej etykietka, która pojawia się okazjonalnie. Podobna kpina spotyka zresztą także krytyka czy kuratora, również „artystycznie” zaangażowanego; potencjalna negacja zasygnalizowana tytułem uchyla istotny dla tego ostatniego gest oceny. Ostatecznie więc, według Jabłońskiej, w grze sztuki i codzienności zdaje się liczyć tylko spotkanie człowieka z przedmiotem oraz to, co może wyniknąć z tego spotkania – zwykle całkiem „przy okazji”. Tę sytuację przygodności, „przyokazyjności” sztuki podejmuje zaprezentowana na wystawie projekcja wideo, podczas której wyświetlane są amatorskie, prywatne fotografie wykonane w przestrzeniach artystycznych; towarzyszą im opisy, z których jasno wynika, że dzieła sztuki są tylko tłem, sztafażem albo ciężarem, który trzeba przenieść, przesunąć, postawić. Czasami w ogóle ich nie ma, na pierwszym planie jest albo człowiek, albo wnętrza galeryjnych pomieszczeń magazynowych… I tu znowu pojawia się wspomniana już, tym razem alarmująca „fajność” ekspozycji – czy Jabłońska nie karmi odbiorcy tym, co chciałby usłyszeć? Sloganami o sztuce, która nie wymaga wysiłku, staje się czymś wygodnym, skrojonym na miarę współczesnego człowieka?

Nadzwyczaj(nie)udanedzieło kreuje sytuację przewrotną, podobnie jak cała działalność Jabłońskiej. Artystka podkreśla relatywność dzieła sztuki, unieważnia elitarystyczne aspiracje twórcy, ale jednocześnie sama wykonuje gest stricte artystyczny. Bohaterem działań jest człowiek, odbiorca, czasem artysta. Krakowska ekspozycja przywołuje piękną ideę demokracji w sztuce i w życiu, daje wyraz utopijnemu marzeniu o społecznym i sprawczym znaczeniu działań artystycznych. W ten sposób Jabłońska jawi się jako jedna z tych, którzy w codziennej powtarzalności, w rzeczach drobnych i z pozoru nijakich doszukiwali się „całej jaskrawości” świata. Ale wystawa ta wyzwala też iskrę niepokoju, prowokując szereg niewygodnych, wymagających pytań o sztukę i o codzienność. Żaden z tych obszarów nie jest wyłącznie źródłem przyjemności, dlatego wystawę Nadzwyczaj(nie)udanedzieło lepiej chyba traktować jako swego rodzaju ironiczną przestrogę niż zapewnienie o wszechobecności oraz uzdrawiającej mocy sztuki, przestrogę także dla samej artystki.
Elżbieta Jabłońska, Nadzwyczaj(nie)udanedzieło, 22 czerwca – 24 lipca 2011, Bunkier Sztuki, Kraków, kuratorka: Magdalena Ujma.