Najbardziej „niecodziennym” spektaklem festiwalu był niewątpliwie O twarzy Chrystusa. Wizerunek Syna Boga Romeo Castellucciego. Owa niecodzienność przejawiała się zarówno w formie, treści, jak i w perspektywie odbioru, jaką artysta w niego wpisał, lub inaczej mówiąc kontrowersji, które spektakl ten wzbudził.
Nad minimalistyczną scenografią złożoną ze skórzanej nowoczesnej kanapy, telewizora, kilku foteli, kuchennego stoliczka, dużego łóżka ustawionych wzdłuż niewielkiej przestrzeni sceny dominuje ogromny kilkumetrowy portret przedstawiający tytułową twarz. Cała scenografia utrzymana jest w ostentacyjnie białej tonacji – wszystko wydaje się sterylne, czyste, ale również kompletnie bezosobowe.
Fabuła spektaklu ogranicza się do tego, że syn opiekujący się starzejącym i, jak można przypuszczać, chorym ojcem sprząta fekalia, których ten nie potrafi utrzymać. Przedstawienie rozpoczyna się od momentu, kiedy syn po krótkiej krzątaninie zostawia ojcu lekarstwa i spiesząc się do pracy, zauważa, że ten nie wytrzymał i wypróżnił się na kanapie. Następuje scena bardzo dokładnego, metodycznego i fachowego (z użyciem specjalnej gąbki i gumowych rękawiczek) mycia ojca oraz sprzątania zabrudzonych przez niego sprzętów. Coraz bardziej zawstydzony ojciec przeprasza syna, płacze i rozpacza nad tym, co zrobił. Cała sytuacja powtarza się kilkukrotnie, bo oczywiście – gdy ojciec zostaje przebrany i umyty, znowu nie udaje mu się opanować fizjologicznych potrzeb. Coraz bardziej zrozpaczony i zrezygnowany syn w końcu wybucha, krzyczy na ojca, powodując w nim wynikający z poczucia wstydu i winy histeryczny płacz. Syn z bezsilnością uderza w wiszący portret. W końcu przeprasza ojca i padają sobie w objęcia.
Po chwili technicy wynoszą ze sceny meble, pozostawiając łóżko, na którym siedzi półnagi ojciec. Zostaje tylko wielka Chrystusowa twarz, która nieustannie, opresyjnie się w nas wpatruje. Następnie pojawia się mały chłopczyk z plecakiem. Przez dłuższą chwilę spogląda na obraz, po czym wyciąga z plecaka imitację granatu i rzuca w ikonę, wywołując odgłos wybuchu. Za moment nadchodzą kolejne dzieci i robią to samo. Kiedy kończą to współczesne kamienowanie, okazuje się, że ich walka tak naprawdę zupełnie nie wpłynęła na niezłomność Chrystusa. Scena wyciemnia się i widzimy podświetlony, że obraz pozostał nienaruszony. Po chwili zalewany brązową farbą (w takim samym kolorze, jak ekskrementy widoczne przed chwilą na scenie) oraz rozrywany przez pracujących za nim techników ujawnia napis, który przykrywało płótno. Brzmi on „You are my shepherd” (Jesteś moim pasterzem). Kiedy jednak spektakl się pozornie kończy, a zarówno publiczność, jak i scena zostają w pełni oświetlone, dostrzegamy niewidoczne dotychczas zaprzeczenie tej tezy, czyli: „You are not my shepherd”.
Opisuję ten spektakl tak dokładnie, gdyż wywołał on chyba największe emocje i gorączkowe dyskusje (choć to nic w porównaniu z premierą w Awinionie, gdzie pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami przedstawienia doszło do regularnych, bardzo gwałtownych i brutalnych bójek). Ciężko go tak do końca zinterpretować, gdyż w sam zamysł teatru Castellucciego wpisana jest kontrowersja, zderzenie kompletnie przeciwstawnych stanowisk. Zarówno ci, którzy mówili, że to teatralna hucpa, nic nie znaczący eksces, dosłowne epatowanie na scenie „gównem”, jak i ci, którzy na nim płakali, reagowali bardzo emocjonalnie, uważali za teatralne objawienie – mieli rację.
Castellucci w swoim teatrze pyta o granicę sztuki, przedstawienia, bada odbiór publiczności, interesuje go reakcja na tematy, które są bardzo poważne i stanowią współczesne tabu. Stawia pytanie, jak przyjmie je teatr, który jest zawsze w jakiś sposób przedstawieniem rzeczywistości i nigdy nie dotknie rzeczywistych problemów w pełni. Jednak w tej dwuznaczności jest jego absolutna siła, czynnik, który wywołuje tak skrajne emocje oraz nikogo nie pozostawia obojętnym.
Spektakl jest oczywiście jednym wielkim teatralnym trickiem. Zarówno to jak syn opiekuje się ojcem: jego metodyczność, skrupulatne czyszczenie otoczenia, wyrzucanie do foliowych worków wszystkich zabrudzonych sprzętów, jak i kompozycja tych działań – nie pozwalają choć na chwilę sądzić, że sytuacja na scenie (pomimo naturalistycznie oddanych fekaliów) jest prawdziwa, czy też do prawdziwości pretenduje. Dodatkowo ekstrementy nie pachną, w końcu sam ojciec wylewa na białe łóżko butle z płynem, który ma je imitować. Końcowa teatralna sztuczka pokazuje jasno i wyraźnie, że reżyser jest świetnym tricksterem, teatralnym cyrkowcem potrafiącym zarówno widzem manipulować, jak i wzbudzić w nim określone emocje. W tym kontekście metaforyka zastosowana w spektaklu wydaje się nachalnie, wręcz banalnie prosta. Reżyser przedstawia opozycję młodość – starość, niezłomność religijnej i kulturowej figury wobec zwątpienia i postępującej bezsilności. Z drugiej strony w tej samej chwili patrzymy na ten spektakl w zupełnie przeciwstawnych kategoriach. Porusza temat starości, opieki w tej najbardziej drastycznej formie nad zniedołężniałym człowiekiem, którego kiedyś kochaliśmy. Nasza postępująca bezsilność skonfrontowana jest z ikoną Boga, który stał się człowiekiem i powinien zrozumieć pytania o sens i naturę takiego urządzenia świata. Jestem pewien, że wśród publiczności były osoby, które z taką sytuacją miały do czynienia. Dla nich emocje wywołane spektaklem są prawdziwe, autentyczne i dojmujące. Sztuczka z napisem przestaje być teatralnym chwytem, a staje się w pełni uzasadnionym zwątpieniem. Sytuacja na scenie staje się metaforą niezłomności, która została drastycznie podkopana przez cierpienie w najniższej, odartej z wszelkiej godności postaci.
Był to moim zdaniem najlepszy spektakl festiwalu. Castellucci stworzył dzieło radykalne i bezkompromisowe. Umieszczając w swoim spektaklu skrajne porządki: ludzki, religijny, naturalistyczny, symboliczny i łącząc je nowatorską formą sprawił, że jego projekt nikogo nie pozostawił obojętnym. Dawno nie widziałem w teatrze spektaklu tak precyzyjnie skomponowanego, zadającego mnóstwo ważnych pytań (i to w najróżniejszych kategoriach: etycznej, estetycznej, politycznej, religijnej), a jednocześnie tak mocno emocjonalnie elektryzującego. W jego przypadku intelektualna aktywność jest uzyskiwana przez odczucia. Jednocześnie projekt Castellucciego świadomie wzbudzając tak skrajne emocje, które są w niego wpisane każe zająć jednoznaczne stanowisko wobec jego formy, tematu, problematyki. Dokładnie to przecież jest zaś naturą i powinno być zadaniem teatru.
W tym kontekście, tak jak mówił o tym na spotkaniu reżyser,2 ta defekacja staje się faktycznie rodzajem modlitwy, duchowym przeżyciem prowadzącym do stawiania pytań najważniejszych. Gdyby Castellucci zrobił swój spektakl tylko w jednym teatralnym wymiarze, w dosłownej perspektywie, jego dzieło byłoby nic nie znaczącą tandetną prowokacją. Natomiast pozostawiając nas w niepewności, wzburzeniu, odrzuceniu i jednoczesnym przejęciu sprawił, że Twarz Chrystusa… prowokuje do zadawania różnorakich pytań, włącznie z tymi dotyczącymi natury religii i sensu sztuki, teatru w ogóle. I pomimo pozornej prostoty nie skłania wcale do prostych odpowiedzi.
Współczesne problemy południa Włoch ujęte w metaforyczną formę zaprezentowała Emma Dante. Do Wrocławia przywiozła dwa spektakle oparte w głównej mierze na tańcu, stanowiące dwie części z trylogii nazwanej przez nią „trylogią okularów”. Mierzy się w niej z problemem ubóstwa, choroby i starości, które najbardziej odróżniają biedne południe Włoch od bogatej północy. W pierwszym spektaklu, czy właściwie etiudzie Zamek Zisa obserwujemy historię małego chłopca pogrążonego w katatonicznym transie, w który wpadł w momencie, gdy został zmuszony do wyprowadzenia się z domu ciotki, mieszkającej właśnie naprzeciw tajemniczego tytułowego zamku. Teraz opiekujące się nim dwie zakonnice próbują go na najróżniejsze sposoby rozbawić i wyrwać z apatii. Spektakl pokazuje ich coraz bardziej żywiołowe, momentami śmieszne próby: żonglowanie hula-hop, podsuwania kolejnych zabawek, odgrywanie różnych bajkowych stworów. Wszystko to przeplatane jest scenami ukazującymi ich codzienne życie. W końcu chłopczyk wstaje. Zaczyna się bawić, tańczyć, szaleć na scenie. Gdy zakłada okulary przypomina sobie historie z poprzedniego domu, opowiada, jak strzegł tajemnic zamku, bronił go przed demonami, w końcu walczył w nim z okrutnym smokiem. Robi to coraz intensywniej, na scenie narasta radość i energia, żywiołowość zarówno chłopca, który nagle, we wspomnieniach odzyskał swoje dawne życie, jak i zakonnych sióstr, które po tylu latach prób w końcu go wyleczyły. Jednak, gdy ta euforia osiąga swą kulminację, na twarzy chłopca pojawia się nagle wyraz zamyślenia i po chwili bohater umiera. Uświadomił sobie, że opowiadane przez niego historie to jedynie wspomnienia, które tak naprawdę oznaczają raz na zawsze utracone przez niego dzieciństwo. Nie można powrócić do magicznego zamku, a więc nie warto bez niego żyć.