Mocnymi punktami konkursu były również 80 milionów Waldemara Krzystka oraz Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Film Krzystka również zakończył już swój ekranowy żywot, warto jednak sięgnąć po niego na płycie DVD lub w obiegu telewizyjnym. Opowieść o podjęciu przez członków zarządu dolnośląskiej Solidarności związkowych pieniędzy w przededniu stanu wojennego mimo czujnej obserwacji SB oraz o skutecznym ich ukryciu, wykreowana jest z rzadko spotykaną u nas lekkością. Film ten w zasadzie jest baśnią z elementami komediowymi, w której świat dzieli się na dobrych (młodych, szlachetnych, uczciwych i dowcipnych) oraz na tych, którzy po cichu im sprzyjają (większość przedstawionych postaci, choćby w osobach pracowników banku czy kościelnych dostojników). Natomiast źli (funkcjonariusze SB) w zasadzie nawet nie tyle są podli, co przede wszystkim głupi i nieporadni. O okresie lat 1980-1981 polskie kino opowiadało najczęściej w tonacji poważnej, próby snucia historii w innych rejestrach nie zdarzały się często i nie należały do szczególnie udanych, 80 milionów w tym sensie stanowi novum. Nie ma tu ambicji głębokiej historycznej czy politycznej analizy, nie ma dekonstrukcji utartych wizji, nie ma gorzkich konstatacji prowadzonych z dzisiejszej perspektywy, jest za to swoiste polskie Ocean’s Four, które ogląda się z niekłamaną przyjemnością.
Pokłosie Władysława Pasikowskiego w jakiś perwersyjny sposób – prawem podobieństw i kontrapunktu – rymowało mi się z filmem Krzystka. Podobnie doświadczony reżyser również w opowieści o istotnym wymiarze polskiej historii, sięgając po elementy kina gatunkowego, wykorzystuje je z dużą biegłością dla własnych celów. Ale opierający się na sprawdzonych konwencjach obraz o klasycznej strukturze scenariuszowej w innym wymiarze jest jednak biegunowym przeciwieństwem filmu Krzystka: o ile tamten był słoneczną bajką o tym, jacy byliśmy piękni, ten jest gorzką, mroczną baśnią o tym, jacy bywamy potworni. Kopia filmu Pasikowskiego dotarła na festiwal w atmosferze sensacji, prosto z montażowni, jeszcze bez napisów końcowych i została całkowicie pominięta przez jury, otrzymując jedynie ex aequo pozaregulaminową nagrodę dziennikarzy. Obraz powracającego do kina po ponad dekadzie niegdysiejszego autora Psów, obraz, którego rozmaite perypetie i kłopoty z finansowaniem są publicznie znane, z pewnością zasługuje na osobne omówienie z uwagi na gorące kontrowersje, jakie z pewnością rozpali po oficjalnej premierze. Mały przedsmak tego dał głos na sali po pierwszej projekcji w gdyńskim Teatrze Muzycznym: …dlaczego klaszczecie temu antypolskiemu gównu? Ciąg dalszy nastąpi…
Wreszcie zauważyć należy film o równie długiej i skomplikowanej „prenatalnej” historii co Pokłosie – Jesteś bogiem Leszka Dawida według scenariusza przez lata niezłomnie walczącego o projekt Macieja Pisuka, opowiadający o muzykach Paktofoniki i jej – zmarłym śmiercią samobójczą – liderze Magiku (właśc. Piotr Łuszcz, w filmie gra go Marcin Kowalczyk). Fabuła o dramatycznych losach dwudziestoparoletnich artystów jest zarazem intrygującą, zawartą w tle, opowieścią o polskich latach dziewięćdziesiątych i wykuwaniu się rodzimego kapitalizmu oraz związanego z nim rodzimego show-businessu, w którym – jak pokazuje się zdumionemu widzowi – możliwe było funkcjonowanie w roli gwiazd modnego ówcześnie hip-hopu, sprzedających setki płyt i prezentowanych w radiu, a jednocześnie borykanie się ze zdobyciem kilkudziesięciu złotych na najpilniejsze potrzeby. Miałem jednak w odbiorze tego bardzo dobrego filmu, z trzema świetnymi rolami muzyków Paktofoniki (prócz Kowalczyka – Schuchardt i Ogrodnik), pewien problem. Wynikał on z unikatowości tego projektu, tak szczególnej, że trudno byłoby wskazać w kinie, nie tylko polskim, analogiczny przypadek. Przypomnę pokrótce, że scenariusz filmu – wielokrotnie odrzucany, nieznajdujący producentów, został wydany kilka lat temu w postaci książkowej i odniósł spory sukces czytelniczy. Jego autor nie stawiał potencjalnemu reżyserowi czy producentowi żadnych specjalnych warunków poza jednym: bezkompromisowej wierności dla zawartej w scenariuszu historii, co mocno ograniczyło pole zmian w trakcie pracy nad filmem. Doszło w efekcie do wyjątkowej sytuacji, w której publikacja „żelaznego” scenariusza wyprzedziła właściwy obraz. Przy tym nie było to ani niszowe wydawnictwo, ani niszowy sukces, lecz po prostu bestseller, i to wyposażony w znakomitą rozmowę z autorem, która wraz z dyskusją, jaka nastąpiła po publikacji, dostarcza kompletu interpretacyjnych kluczy do filmu.
Zdarza się ekranizować głośną powieść, ale nie z absolutną wiernością, bez żadnych zabiegów adaptacyjnych. Poświęcam temu tyle uwagi, bo w tej właśnie sytuacji upatruję pewnego kłopotu z tym bardzo dobrym filmem. Otóż znajomość scenariusza przeniesionego na ekran z taką pieczołowitością i tak doskonale publicznie znanego, w dużym stopniu odziera ten film z elementu niespodzianki i zaskoczenia. Trudno też powiedzieć o nim coś, co nie zostało jeszcze powiedziane. Zdawałoby się zatem, iż szczęśliwi będą ci, którzy scenariusza i całego wspomnianego wyżej kontekstu nie znają. Ale tu wyskakuje niczym z diabelskiego pudełka inny problem, zwłaszcza – jak wnoszę po rozmowach – dla przedstawicieli pokoleń starszych niż obecni trzydziestolatkowie. Otóż brak znajomości losów zespołu (np. kulisy rozstania Magika z Kalibrem 44 i powołania nowej grupy, warunki, w jakich tworzono piosenki, życiowe realia muzyków, uwarunkowania rodzinne), w przypadku takiego widza powodować może trudności ze zrozumieniem akcji, a przede wszystkim z jej wiarygodnością, zwłaszcza w początkowych, szybką kreską naszkicowanych partiach filmu oraz w jego zakończeniu w aspekcie motywacji dramatycznej decyzji Magika.
Tak nietypowy proces produkcyjny i wcześniejsze zainteresowanie opublikowanym scenariuszem (bez którego wszakże, dodajmy, Jesteś bogiem najpewniej w ogóle by nie powstał) stworzyły wokół przedsięwzięcia legendę, z którą film Leszka Dawida musiał się zmierzyć. Wychodzi z tej konfrontacji cało, ale kontekst odbiera obrazowi część świeżości, ograniczając jego oddziaływanie. Twórcom pozostaje życzyć, by jak największa część ich przyszłej widowni nie czytała szeroko dyskutowanych książek.
Film Dawida to przy tym jedyna w pełni udana propozycja młodego twórcy prezentowana w konkursie tegorocznego festiwalu. Pozostałe składają się na katalog rozczarowań i niepowodzeń, w swej ilości stanowiąc jednocześnie rdzeń konkursowego zestawu i przesądzając o jego znacznie słabszym niż w ubiegłych latach poziomie. O ile W sypialni Tomasza Wasilewskiego można jeszcze bronić, bo to „partyzanckie” przedsięwzięcie zrealizowane w całości bez wsparcia publicznych pieniędzy za nieco ponad trzy procent kwoty przeciętnego budżetu współczesnego polskiego filmu fabularnego, a jednocześnie zwłaszcza w początkowych sekwencjach zagadkowe i intrygujące formalnie, o tyle bardziej utytułowani koledzy Wasilewskiego, pracujący w ramach sporych budżetów i nierzadko przy udziale gwiazd, zawodzą zdecydowanie.