Paweł Piotrowicz: Spotkaliśmy się, aby porozmawiać o albumie Sportowcy. Skąd zrodził się pomysł na taki tytuł? Czy zdarzyło się to w sposób naturalny, czy może był to jakiś koncept, że do opisania przaśnej, szarej peerelowskiej rzeczywistości została użyta konwencja bardzo kolorowa, wręcz komiksowa?
Edward Dwurnik: A no tak… Znalazł się taki szaleniec, który zainwestował forsę. A jeśli chodzi o moje prace, które robiłem wtedy jako kompletnie nieświadomy, dwudziestokilkuletni chłopak, po prostu się bawiłem i robiłem sobie dowcipy. Cieszyłem się, kiedy przychodzili przyjaciele, koledzy, dziewczyny i oglądali te moje obrazy. Wkurwiałem się oczywiście, jeśli to było porównywane do komiksu, albo kiedy mówiono, że jest to rysunek podkolorowany.
Andrzej Ficowski: A często pana prace porównywano do komiksu?
Tak, tak. Z tym że ja równolegle prowadziłem kilka takich wątków i takich zbiorów obrazów, które nazwałem cyklami. Ludzie raczej byli zainteresowani tymi cyklami, jak na przykład Droga, Różne błękity, Gipsowy plener. I to były takie stricte obrazy, właściwie polityczne, mówiące o codzienności peerelowskiej. A moi Sportowcy? W ogóle cały czas produkowałem te obrazy i one były odstawiane na bok, na bok, na bok… Potrafiłem na przykład cztery obrazy jednego dnia namalować. I w taką konwencję wpadłem, dlatego że wtedy była bardzo modna nowa technologia, czyli akryle i flamastry. Niektórzy mówią flołmastry, właściwie to się powinno mówić flołmaster. I robiłem bardzo dużo rysunków właśnie tymi flołmastrami, kolorowymi, i równolegle, co pewien czas, malowałem tych Sportowców.
AF: A kto był tym pierwszym?
Pierwszy sportowiec, pamiętam, był po treningu… Siedzą tacy faceci pod prysznicem (śmiech) i jeden nie zdjął gatków, bo akurat ma przepuklinę i się krępuje, wstydzi. Tak że później, jeśli chodzi o te wszystkie rysunki, tymi flamastrami, zrobiłem kiedyś małą, krótką wystawę, jeden leżał tak przy oknie… i zobaczyłem, że to znika po prostu. Po miesiącu flołmaster znika! Po jakimś czasie zrobiłem straszne przedsięwzięcie, które mnie bardzo dużo kosztowało kasy. Prawie 1000 rysunków dałem znajomym i konserwatorom, żeby pociągnęli kolorowymi tuszami. I uratowało się. Ja nie umiałem tego robić jeszcze raz, po tej samej kresce, bo zawsze robiłem obok albo się spieszyłem.
PP: Dobrzy ludzie.
Była taka kuzynka, która miała straszną depresję i dałem jej to wszystko do rysowania, więc ona też nie mogła, bo jej się ręka trzęsła, ale później się tak skupiła, że w rezultacie, po jakimś pół roku rysowania, doszła do równowagi psychicznej. I to były rysunki bardzo kolorowe. A akryle też były bardzo kolorowe i lekkie do tego stopnia, że można je było rozprowadzać łatwo i natychmiast. Po kilku godzinach wysychały na płótnie, a jak wysychały, to wtedy cienkim pędzelkiem wyciągałem te wszystkie detale, bawiłem się. Ale przede wszystkim ci wszyscy moi bohaterowie mają kostiumy. To nie są zwykli faceci, bo to by było nie do zaakceptowania. Sztuka polega na interpretacji i na przekazie przeżycia. A przecież jak się patrzymy na swoje facjaty, to gdybyśmy to odwzorowywali, to żadnego przeżycia nie ma. Tak że były wąsy, te kapelusze z piórkami, takie uśmiechy, zęby szczerbate, pasy, szable, ostrogi i tak dalej, i tak dalej. I to była taka właśnie zabawa. A później się okazało, po latach, że to był właśnie wierny obraz PRL-u.
AF: A kiedy do pana dotarł pierwszy sygnał, że udało się taką specyficzną kronikę zrobić?
W 1994 roku miałem wystawę w Stuttgarcie. I tu przyjechał kurator niemiecki, z zewnątrz, na rozkaz Kaspara Königa zrobić tę wystawę, a był on asystentem, a Kaspar König jest postacią w Kolonii, gdyż prowadzi od wielu lat Muzeum Ludwiga. I przyjechał ten chłopak i zaczął to interpretować po swojemu. I to, co wiedział o wschodnim sąsiedzie, o Polakach, Polaczkach i tych wszystkich wydrwigroszach, i tych właśnie ludziach, którzy się tak przepychają i nic nie robią…
AF: Cały PRL na tym polegał.
To były grupy obiboków i nic nierobiących, w ogóle właściwie żyjących na kredyt ludzi. Albo byli to partyjni jacyś, jacyś bonzowie, którzy tylko siedzieli za biurkami i się wygłupiali i udawali, że rządzą, albo to byli robotnicy, którzy też tylko się rozglądali, co by tu, jaką deskę podpierdolić z zakładu, albo, albo byli księża, którzy też kombinowali, jak mogli. Tak że cała, cała struktura komunizmu polegała na czymś takim. Byliśmy na garnuszku Związku Radzieckiego, powiedzmy, albo tylko nam się tak wydawało. W każdym razie PRL i w ogóle Polska jest właściwie krajem szczęśliwym, dlatego że mamy bardzo żyzną glebę i potrafimy się właściwie sami wyżywić, właściwie nawet Rosjanie by się sami wyżywili, gdyby im pozwolono.
W każdym razie to była naturalna moja obserwacja, która nie była zaplanowana ani nie była świadoma. Później się po latach dopiero okazało, że to jest właśnie obraz tych ludzi wszystkich, tych grup i tej młodzieży, tych kobiet, którzy właściwie nie wiadomo po co żyją. Tylko aby coś wykombinować i obejrzeć telewizję. W latach 70. Gierek wprowadził kolorową telewizję na rosyjskich telewizorach, pamiętacie? Przecież to było niesamowite. A jeszcze Jaruzelski powiedział coś o metrze? To właśnie takie były czasy…
- Edward Dwurnik, Sportowcy, Wydawnictwo Osman Djajadisastra, Warszawa 2011, 514 s.↵