37. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, został przemianowany w tym roku oficjalnie na „Gdynia Film Festival”. Michałowi Chacińskiemu, dyrektorowi artystycznemu znakomicie rozwijającemu słynną trójmiejską imprezę, udało się utrzymać dobre rozwiązanie, polegające na ostrej selekcji tytułów zgłaszanych do konkursu głównego – zamiast pokazywania całego rocznego urobku rodzimej kinematografii. W ubiegłym roku rozwiązanie to znacząco rozjaśniło obraz polskiego kina. W tym roku konkursowy zestaw niespodziewanie obnażył jednak słabości naszej kinematografii: poza kilkoma zdecydowanie wybijającymi się tytułami, nierzadko znanymi już wcześniej z regularnej dystrybucji kinowej, poziom filmów był zdecydowanie niższy.
Byłem do niedawna rzecznikiem tezy o poprawiającym się od kilku lat stanie polskiego kina, o jego konsekwentnym stopniowym rozwoju, sprawiającym, iż rodzime kino można było wreszcie przestać oceniać podług odmiennych kryteriów niż inne kinematografie. Tegoroczny konkurs kazał mi zrewidować ten pogląd. Według oficjalnych danych produkuje się obecnie w Polsce około trzydziestu kilku filmów fabularnych rocznie – stąd zdumienie budzi fakt, iż mimo najlepszych chęci nie sposób było zebrać w tegorocznym konkursie kilkunastu niezłych filmów. Sporo obrazów kojarzyło się nieodparcie z polskim kinem lat dziewięćdziesiątych, jawiąc się jako niepełne. Bardzo niepokojące jest to, że odnieść te opinię trzeba przede wszystkim do filmów twórców młodych, w ubiegłych latach zaskakujących.
Odstępując od minorowego tonu, przyjrzyjmy się najpierw tym zdecydowanie wyróżniającym się, najjaśniejszym punktom gdyńskiego konkursu. Mocno reprezentowane były filmy obecne już wcześniej w dystrybucji kinowej (aż pięć na trzynaście; dołączenie do konkursowego grona w przedostatnim dniu festiwalu Pokłosia Pasikowskiego stosunek ten tylko nieznacznie zmienia) i omawiałem je już na łamach „Odry”. Włączenie do konkursu nominowanego do Oscara i będącego niewątpliwym wydarzeniem filmu Holland w kilka miesięcy po jego dystrybucji kinowej budziło kuluarowe spory analogiczne do tych, jakie wywołała w roku ubiegłym obecność Essential killing Skolimowskiego. Spory sprowadzały się do kwestii, czy filmy te rzeczywiście potrzebowały gdyńskich nagród, czy też może lepiej było uhonorować je pokazem specjalnym, zasłużonymi brawami i koszykiem kwiatów. Jest to oczywiście spór o nieco szerszym wymiarze związanym z wizją festiwalu: czy powinien on być przede wszystkim forum prezentacji filmów premierowych i nadawania im tak trudno osiągalnego dla kina polskiego promocyjnego kapitału na dalszą drogę, czy też po prostu miejscem przeglądu wszystkich produkcji mijającego roku? Wolałbym pierwsze rozwiązanie, bo funkcję odwołującą się do wizji drugiej pełnią już przecież przyznawane od ponad dekady nagrody Orłów, ale obecnie zdaje się przeważać pogląd przeciwny. W ciemności cieszył się u festiwalowego jury powodzeniem tak wielkim, iż w pewnym momencie można było powziąć obawy, że film ten nie otrzyma jedynie nagrody za debiut. Flagowy okręt polskiego kina ubiegłego roku skutecznie zatopił wszelkie szanse innych filmów, dla których spośród przyznawanych przez jury nagród regulaminowych udało się wykroić zaledwie kilka pomniejszych. Z sześciu najważniejszych nagród (Złote Lwy, nagrody za reżyserię, zdjęcia, scenariusz oraz pierwszoplanowe role męskie i żeńskie) tylko jedna (scenariusz) nie przypadła tegorocznemu kandydatowi do Oscara, trafiając w ręce Piotra Trzaskalskiego i Wojciecha Lepianki za film Mój rower – ciepłą, rodzinną historię krzepiącą serca i familijne więzi, którą niegdysiejszy autor Ediego wraca po latach za kamerę, i która z pewnością znajdzie w kinach swoich widzów.
Dobrze, że jury dostrzegło również, wyróżniając nagrodą specjalną, koprodukcję Droga na drugą stronę Anki Damian – w moim odczuciu jeden z najlepszych filmów 2011 roku, i to nie tylko w kinie Europy Środkowo-Wschodniej. Szkoda, iż tego (opisywanego już na łamach „Odry”) intrygującego formalnie i poruszającego filmu nie udało się lepiej wypromować. Filmów nie opisywanych wcześniej, a stanowiących mocne punkty tegorocznego festiwalu było cztery. Jak najsłuszniej nagrodzona Srebrnymi Lwami Obława Marcina Krzyształowicza sprawiła największą niespodzianką w Gdyni. Fabuła opowiada tu o wegetującym w lasach w czasie drugiej wojny światowej, ostatecznie zdradzonym i rozbitym, partyzanckim oddziale, koncentrując się na losach jednego z żołnierzy – Wydry (Marcin Dorociński), wykonującego wyroki na konfidentach i pochwyconych niemieckich żołnierzach, ocalałego z zasadzki i dokonującego dzieła zemsty. Obraz nieodparcie budzi skojarzenia z ubiegłoroczną Różą, ustępując jej jedynie zaniechaniem obecnego w filmie Smarzowskiego rozmachu historycznej wizji oraz nieco deklaratywnym zakończeniem. Ta drobna niedoskonałość nie psuje jednak dzieła. Trzeci film reżysera, który ostatnią dekadę spędził kręcąc telewizyjne seriale, zachwyca precyzją realizacji, narracyjną wirtuozerią i sugestywnym nastrojem kreowanym nie bez udziału znakomitych, zatopionych w szarościach (sceny leśne) oraz brązach (sekwencje w miasteczku) zdjęć Arkadiusza Tomiaka. Imponuje sposób prowadzenia opowieści, oparty na szeroko stosowanych achronologiach oraz inwersjach i operowaniu niemodną ostatnio w kinie europejskim elipsą, trzymający widza w nieustannym napięciu i stopniowo odsłaniający rzeczywisty obraz tragicznych wydarzeń. W dusznej atmosferze osaczenia ukazany zostaje też naturalistyczny wymiar partyzanckiej egzystencji: dojmujący głód, wszechobecny brud i zimno, borykanie się z seksualną abstynencją, nieodbierające jednak głównemu bohaterowi wiary w Conradowskie wartości. Po seansie Obławy pozostaje myśl, że snucie opowieści osadzonych w czasach drugiej wojny światowej wychodzi polskiemu kinu jak mało co. Niestety, biegłość demonstrowana w opowieściach rozgrywających się przed siedemdziesięciu lat wyparowuje niemal bez śladu, gdy przychodzi mierzyć się z tematyką współczesną.