Na ten dość przygnębiający zestaw składają się Bez wstydu Filipa Marczewskiego, Sekret Wojcieszka, Sponsoring Szumowskiej, a zwłaszcza Dzień kobiet Sadowskiej. To te filmy, nierzadko autorstwa reżyserów uznawanych przez część krytyki za obiecujących (Szumowska, Wojcieszek) lub na których debiut czekaliśmy bardzo długo po świetnych etiudach studenckich (Marczewski), uzasadniają wrażenie o powrocie do lat dziewięćdziesiątych i pierwszych nowego tysiąclecia – czasu wspomnianego kina niekoniecznego i połowicznego. Wymienionych reżyserów i reżyserki łączy, choć oczywiście w różnym stopniu, brak jakiejkolwiek wyrazistej wizji, interesującej propozycji intelektualnej, mechaniczne sięganie po kontrowersyjne tematy, przy jednoczesnym niebywale powierzchownym, stereotypowym ich potraktowaniu. U Marczewskiego mamy więc kazirodztwo i nietolerancję wobec Romów, u Wojcieszka wątek gejowski oraz antysemityzm, u Szumowskiej prostytucję, a u Sadowskiej niecną twarz kapitalizmu. Z wątków tych najczęściej nic nie wynika (zwłaszcza u Marczewskiego i Wojcieszka), poruszamy się na poziomie klisz, a o awizowanych „gorących” tematach nie dowiadujemy się więcej niż z banalnego artykułu prasowego. Pół biedy, jeśli jest to chociaż przyzwoicie nakręcone i zagrane (Marczewski i Szumowska), gorzej gdy przyobleczone w niechlujną formę żywcem przeniesioną z telewizyjnego serialu (Sadowska). Filmy te mogłyby być niestety prezentowane we wspólnym panelu zatytułowanym „Młode polskie kino: nie mamy nic do powiedzenia”.
Oglądając takie obrazy nabrać można przekonania o celowości postulowanego od lat częściowego powrotu do idei zespołów filmowych oraz zbliżenia środowiska filmowego i literackiego. Pytaniem otwartym pozostaje praktyczna i instytucjonalna forma takiej współpracy, jej potrzeba zdaje się być jednak coraz bardziej paląca wobec miałkości wspomnianych propozycji, mocno odbiegających od nie najgorszego przecież poziomu ostatnich kilku lat. Co prawda, takiemu Wojcieszkowi, przekonanemu o własnym geniuszu i nieomylności, pewnie nie pomogłyby nawet rady Eisensteina. Niemniej Filip Marczewski, mający niewątpliwą rękę do aktorów, sporo skorzystać mógłby na współpracy z pisarzem, który przekonałby go do wyrzucenia wątków sztucznie inkrustujących jedynie opowieść (Romowie) lub ich niebanalnego rozwinięcia (innego niż kulturowy przymus ślubu i neonaziści atakujący romskie wesele), czy też do zaprezentowania jakichś konsekwencji kazirodczego stosunku między bratem, a siostrą, który w filmie zawieszony zostaje w próżni, podczas gdy reżyser broni się na konferencji prasowej, iż dynamikę tej relacji konsultował z profesorem Lwem-Starowiczem i wszystko na ekranie pokazane jest zgodnie z rzeczywistym przebiegiem tego typu związków. Trudno oprzeć się wrażeniu, że scenariuszowi pomogłyby raczej konsultacje z innym niż Lew-Starowicz lekarzem, takim np. ze Stagiry, i z tym, co miał on do powiedzenia o różnicy między historią a tragedią oraz na temat prawdopodobieństwa.
Z kolei Sadowskiej dawny kierownik literacki czy innego rodzaju partner intelektualny pomógłby pewnie wyjaśnić, że jeśli już odczuwa potrzebę krytyki kapitalizmu z pozycji lewicowych, to może niespecjalnie celowe ( a już zupełnie mało w duchu Róży Luksemburg) jest pokazywanie kapitału jako zagrożenia zewnętrznego, związanego jedynie z bezdusznymi cudzoziemcami, na nieszczęściu polskiej klasy pracującej bezwstydnie się tuczącymi. Co więcej, może zdołałby także przekonać odnajdującą nagle lewicowe powołanie reżyserkę, że niekoniecznie rewolucyjna i radykalnie antysystemowa jest idea, iż w zasadzie nie ma powodów do niepokoju, bo w opałach zawsze znajdzie się chętny do bezinteresownej pomocy dobroduszny stary prawnik, a poza tym wszystko jest w porządku, bo sądy są sprawiedliwe i nie zdarza się, żeby nie stanęły po stronie słabszego, w czym wydatnie pomoże im światła opinia publiczna i telewizja TVM (tak, taki właśnie poziom kamuflażu), tym samym sprowadzając wyzysk w sieci marketów Motylek (tak, analogicznie) do jednostkowego incydentu i zakłócenia szybko naprawionego przez zdrowe siły społeczne. Prowadzi nas to wprost w stronę tradycyjnie padających „po Gdyni” pytań o kondycję polskiego kina.
Po 2005 roku, czyli od momentu uchwalenia nowej ustawy o kinematografii, powstania PISF oraz znaczącego wzrostu publicznego wsparcia budżetów, było coraz lepiej, co nie znaczy, że kino wróciło do czasów swej świetności, umiejscawianej powszechnie w latach „środkowego” PRL. Tym, czego brakowało, miały być filmy pobudzające dyskusję, odważne, intrygujące formalnie i dostrzegane poza granicami kraju. Właśnie wobec świadomości tego, iż sporo jest jeszcze do zrobienia w samym PISF, zastanawiano się, jak przyjąć rolę swoistego instytucjonalnego „akuszera” wobec tego rodzaju projektów. Od początku bieżącego roku wprowadzono bardzo śmiałą, ryzykowną, ale chyba konieczną korektę systemu eksperckiej oceny filmów przedstawianych do dofinansowania. Najkrócej rzecz ujmując, ograniczone zostało grono ekspertów oceniających projekty, znacznie silniejsza jest ich osobista odpowiedzialność, grupami eksperckimi kierują znane nazwiska polskiego kina, a zasadę losowości zastąpiła zasada wyboru przez producenta konkretnej komisji, której przedkłada swój projekt. Wszystko to miało pozbawić współczesne polskie kino owego rysu solidnego, lecz letniego kina środka, unikającego kontrowersyjnych tematów czy formalnej wyrazistości. Wierzę, że system ten zadziała, pierwsze projekty zostały dopiero rozpatrzone; ironią losu jest jednak, że festiwal organizowany kilka miesięcy po wprowadzeniu owych regulacji był jednak zdecydowanie gorszy niż w latach ubiegłych. Wobec dwuletniego mniej więcej cyklu pracy nad filmową fabułą, świadczy to paradoksalnie na korzyść wprowadzonej reformy – wszak zbieramy aktualnie owoce kierowania filmów do produkcji przed jej wprowadzeniem.
Poziom konkursu mógłby skłaniać co bardziej temperamentnych miłośników rodzimego kina do głosów o potrzebie radykalnych, rewolucyjnych zmian, „wstrząśnięcia” polskim filmem. Niemniej w Janusowej dziedzinie twórczości artystyczno-przemysłowej, jaką jest kino, przynajmniej jednej części tego dwoistego równania nie da się do końca zaplanować. Dziedziną tą rządzą również trudne do zgłębienia prawa przemienności lat tłustych i lat chudych, rytm przypływów i odpływów. Jak mawia Edward Zajiček, znający kino od podszewki, niczym szefowie studiów dawnego Hollywood: To jak zdarzenie losowe: urodzaj. Każdy się stara, żeby mu rosło, a nie zawsze rośnie. Tegoroczny festiwal w Gdyni po raz pierwszy od kilku lat naznaczony był falą odpływu i opadającego poziomu. Kilka projektów, które znajdują się obecnie w końcowej fazie realizacji (m. in. nowe filmy Smarzowskiego, Jakimowskiego i Borcucha) pozwalają zachować nadzieję na chwilowość załamania i powrót fal przypływu w Gdyni w roku 2013.