Wspinaczka na drzewa stanowiła też dla pani formę „małego buntu”. Czy był to bunt z punktu widzenia artystki czy mieszkanki miasta?
To był bunt z punktu widzenia Cecylii, czyli artystki, kobiety, matki, mieszkanki Krakowa.
Wielu komentatorów interpretuje projekt 365 drzew jako akcję ekologiczną. Czy faktycznie starała się pani wpłynąć na myślenie o zieleni miejskiej, czy chodziło raczej o działanie w przestrzeni publicznej?
Dla ekologów był to projekt ekologiczny, dla feministek feministyczny, dla antykapitalistów antykapitalistyczny. Działania te były dla mnie bardzo osobiste, w końcu projekt ten był tak naprawdę moim pamiętnikiem. Nie myślałam wtedy o ekologii. Okazuje się jednak, że aby cieszyć się przyrodą, nie musimy wyjeżdżać daleko w góry czy na Mazury, ale możemy ją dostrzegać i chronić w najbliższym otoczeniu. Chociaż nie dlatego chciałam bronić Zakrzówka, bo wiedziałam ile cennych gatunków mieszka tam w trawie, ale dlatego, że jest tam po prostu zwyczajnie pięknie.
Zakrzówek jest ważnym miejscem dla wielu krakowian, dla których stanowi zieloną enklawę niemalże w centrum miasta, gdzie można się spotkać, spacerować, popływać. Czy dla Pani Zakrzówek oznacza coś więcej niż wyrwa w zwartej zabudowie miasta?
Zakrzówek to jest absolutnie niesamowite miejsce. My mamy Tatry i turkusowe, czyste jezioro w centrum miasta. Ze wzgórz otaczających Zakrzówek rozpościera się wspaniały widok na Wawel i centrum Krakowa. Tutejsze skały są znane wspinaczom w całej Polsce, ale i rośnie tam mnóstwo kwiatów. Dzięki temu mamy wakacje w środku miasta. To miejsce jest także bezcenne, bo zdrowy rozsądek mówi, że nie można pozwolić zniszczyć czegoś takiego. Tak piękne miejsca powinny być dobrem wspólnym, dobrem społeczeństwa, a nie prywatnej firmy. To tak, jakby Wawel albo Tatry były prywatne i właściciele mogli tam zrobić, co im się podoba.
Proszę mi teraz opowiedzieć o ratowaniu Zakrzówka. Jest pani organizatorką niebieskiej akcji Kolektywu Modraszek, który wystąpił przeciw planom budowy kolejnego osiedla na zielonych terenach Zakrzówka. Żyje tu ponad sto chronionych gatunków roślin i zwierząt, w tym zagrożony całkowitym wyginięciem niebieski modraszek, patron całej akcji. Które wydarzenia, według pani, były najbardziej zapadające w pamięć? Słyszałam, że zdążyła pani wypić też szampana, siedząc na grzbiecie rumaka Władysława Jagiełły…
No i tak powstają plotki. Jak mówiłam wcześniej, wypiłam szampana siedząc na Dębie Wolności pod Uniwersytetem Jagiellońskim, a nie na pomniku z królem Jagiełłą. Jednak z całą pewnością zdobywanie pomnika Bitwy pod Grunwaldem (co zrobiłyśmy razem z moją siostrą Justyną Koeke) było niesamowitym przeżyciem – tak siedzieć obok króla na koniu, na wysokości czwartego piętra, a u stóp miasto! Niesamowita sprawa. Cały czas przygotowań zlotu modraszkowego był jedną wielką przygodą, ale najwspanialej było chyba 5 czerwca na Zakrzówku, kiedy przybyło na zieloną łąkę na Zakrzówek pięćset osób w błękitnych skrzydłach. Wspinacze w skrzydłach skakali po skałach, a potem poszliśmy wszyscy tańczyć do kamieniołomu. O! Jeszcze rowerzyści. Masa Krytyczna jak husaria przyjechała z Rynku krakowskiego w błękitnych skrzydłach do nas, na Zakrzówek. Czułam się jak na jakimś baśniowym święcie, jak w Avatarze albo Władcy Pierścieni! To było coś niesamowitego.
Akcję Kolektywu Modraszek pilotowała grupa artystów z Panią włącznie. Dzięki temu był to nie tylko protest społeczny, ale również wydarzenie o charakterze artystycznym. Ludzie przygotowywali swoje własne motyle stroje i chętnie brali udział w happeningu. Czy społeczne akcje to dobre miejsce dla sztuki?
Znakomite, myślę, że lepsze niż w instytucjach kultury. W takich sytuacjach, jak akcje czy protesty, zacierają się granice między artystami a nie-artystami. Uczestnictwo, czyli partycypacja, jest tu prawdziwe, ponieważ wszyscy tworzą coś pięknego, co w dodatku ma sens. Sztuka taka służy przemianom społecznym.
Obecnie wciąż dominuje model galeria–kurator–artysta, a dzieła sztuki pokazywane są ludziom w specjalnych warunkach i za odpowiednią opłatą. Sztuka powinna wyjść do obywateli?
To skomplikowane pytanie, wierzchołek góry lodowej i trudno mi jest teraz odpowiedzieć, żeby spraw nie upraszczać. Na pewno mogę powiedzieć, bo już wiele razy tego doświadczyłam, że bardzo cenne są projekty partycypacyjne, czyli takie, w których uczestnicy warsztatów czy odbiorcy faktycznie współtworzą, biorą udział w powstawaniu sztuki. Wtedy zaczynają sztukę rozumieć i staje im się ona bliska.
Czym się Pani aktualnie zajmuje?
Spływam krakowskimi rzekami. Rozpoczęłam nowy projekt zatytułowany 6 rzek. Rezerwat Przyrody Miasto. Jest to kolejny przygodowy projekt. Doliny tych rzek to wąskie żyły dzikiej przyrody, wzdłuż których żyją ptaki, zwierzęta i bardzo bujna roślinność. Większość odcinków rzek jest niedostępna, zarośnięta krzakami, samosiejkami, jest otoczona ogrodzeniami ogródków działkowych albo połaciami dziwnych poindustrialnych terenów czy obszarów zalewowych. Postanowiłam poznać miasto, w którym mieszkam od urodzenia, od nowej, zupełnie nieznanej mi dotychczas strony. Przewodnikiem po dzikich dolinach rzek Krakowa jest dla mnie dr Kazimierz Walasz. Przyrodnik ten jest jednym z najbardziej cenionych polskich ornitologów, bierze udział w większości ekspertyz przyrodniczych sporządzanych dla miasta. Dodatkowo jest obrońcą naturalnych rzek i prowadzi pogotowie dla ptaków. Projekt realizuję razem z Piotrem Pawlusem, który jest operatorem. Tym razem planujemy zrobić sześć krótkich filmów.
Brzmi fantastycznie. Czy może Pani opowiedzieć swoje dotychczasowe wrażenia?
Raz już wpadłam do rzeki, do lodowatej wody, cała, o poranku, kiedy było siedem stopni Celsjusza. Kompletnie przemoczona biegłam przez krzaki kawał drogi do samochodu i myślałam, że zamarznę… Projekt jest jednak ekscytujący, bardzo przygodowy. Właśnie planuję spływać zimową Wisłą, jak tylko lód puści i będą płynąć kry. Chociaż kompletnie nie wiem jeszcze, jak to zrobię… Projekt dopiero się zaczął, większość jeszcze przede mną.
Dziękuję za rozmowę.