Bruno Dumont jest luksusem, na istnienie którego może pozwolić sobie kinematografia francuska. Nad Sekwaną produkuje się około dwustu pełnometrażowych fabuł rocznie: z tak wielkiego tortu można zatem wykroić od czasu do czasu kawałek w postaci realizacji pierwszego filmu przez personę, jaką był Dumont w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Oto czterdziestoletni niemal mężczyzna, pozbawiony formalnego wykształcenia filmowego, kilkakrotnie odrzucany w trakcie egzaminów na IDHEC, realizator prostych reklamówek dla trzeciorzędnych firm i nauczyciel filozofii w prowincjonalnym liceum staje po raz pierwszy za kamerą i realizuje Życie Jezusa. Cóż, u nas nie wykłada się filozofii w liceach, ale sytuacja tego debiutu zakrawa na fenomen w rodzaju zapewnienia środków na profesjonalną fabułę, jakiemuś, dajmy na to, poloniście w średnim wieku z powiatowego miasta, bez doświadczenia filmowego i ze scenariuszem słabo przypominającym to, co aktualnie robią profesjonaliści z branży. System francuski umożliwił zaś nie tylko tego rodzaju debiut, ale też pozwolił, dzięki sprawnie funkcjonującej machinie festiwalowej oraz recepcji krytycznej, wydobyć z filmu Dumonta nietuzinkowość, a w jego autorze dostrzec zjawisko warte wspierania, w efekcie zapewniając mu możność regularnego tworzenia kolejnych filmów w dwu-trzyletnim rytmie.
Dumont sytuowany jest najczęściej przez krytykę w gronie francuskich twórców tzw. „kina nowej ekstremy”, fakt tego rodzaju kwalifikacji budzi jednak szereg wątpliwości. Zestawiając Dumonta z choćby tak emblematyczną dla tej formacji postacią Gaspara Noé, trudno wskazać jakieś mniej ogólne cechy ich łączące, poza tymi, że obaj są reżyserami oraz Francuzami. Często nader miałkie myślowo i będące jedynie formalnymi popisami filmy twórców „nowej ekstremy”, jawią się jako odległe od propozycji skupionego filozofa kina, zapatrzonego w Bressona i wciąż z nim dialogującego, jakim jest Dumont.
Nie znaczy to, iż spod ręki reżysera Życia Jezusa wychodzą same perły. Truizmem, po który trudno jednak tutaj nie sięgać, jest stwierdzenie, iż w kinie współczesnym film wybitny od kompletnie nieudanego dzielą często dwa kroki. Dumont nieustannie w pobliżu obszaru tych dwóch kroków balansuje, lądując po jednej lub drugiej z jego krawędzi, częściej po tej jaśniejszej (Ludzkość, Hadewijch), choć zdarza się, że i po ciemniejszej (29 palm), kiedy to śladem Antonioniego wyprawił się do USA i przywiózł film równie koszmarnie nieudany jak Zabriskie Point.
W przypadku Poza szatanem mamy jednak do czynienia z Dumontem w najlepszym wydaniu. Przede wszystkim imponuje u Francuza bezkompromisowość i odwaga, jakże inna i jak znacznie dojrzalsza niż ta cechująca szkołę formalnych ekscesów spod znaku Gaspara Noé. Reżyser pozwala sobie w swym filmie chociażby na ni mniej ni więcej tylko scenę wskrzeszenia zmarłej, sfilmowanej jakby było to wydarzenie najzwyczajniejsze w świecie. Miarą powodzenia reżyserskiego przedsięwzięcia jest przy tym fakt, iż umieszczona w końcowych partiach filmu scena, wpisuje się całość tak spójną i logiczną, że wskrzeszenie w przebiegu fabuły nam nie wadzi.
Wzorem swego mistrza Bressona autor Ludzkości obsadza w swych filmach naturszczyków, pozwalających nam zapomnieć, że to tylko jeszcze jedna odsłona kinematograficznego spektaklu, zamknięta w dwóch godzinach seansu, kilku metalowych puszkach i dwudziestu kilku złotych za bilet uiszczonych w kasie. Dumont w ostatnim filmie jest tak świetny, bo z powodzeniem czyści swoją paletę, pozbywając się w zasadzie wszystkich elementów niekoniecznych. Nie ma już tutaj wojny w arabskim kraju czy motocyklowych gangów, a fabuła zredukowana jest to absolutnego minimum, nieliczne dramatyczne wydarzenia zaś zatopione w tym, co naprawdę ważne – metafizycznych duchowych zmaganiach w codzienności konstytuowanej przez dwa harmonijnie przeplatające się wymiary rzeczywistego i nadzmysłowego.
Autor Życia Jezusa to twórca traktujący kino śmiertelnie poważnie, jako narzędzie refleksji filozoficznej o znaczeniu metafizycznym; wtedy, gdy jest w swej sztuce najlepszy, umieszcza ją w pejzażu bretońskiej prowincji, wprowadza weń figury Chrystusa i Szatana, a z przestrzeni składającej się z pustki łąk, zbudowanych bez smaku domów, rozpadających się stodół i zdezelowanych traktorów, wydobywa kosmiczne dramaty. Dumont przywodzi na myśl Gauguina z bretońskiego okresu, co prawda umieszczając na flandryjskiej prowincji Chrystusa nie tyle żółtego, co o żółtych zębach, lecz duchowemu wymiarowi nadając w innym medium podobną siłę wyrazu.