Za każdym razem, kiedy w artystycznych realizacjach pojawia się wyeksploatowany do granic możliwości wątek ludzkiego ciała, pojawiają się pytania o granice sztuki. Widzowie podskórnie oczekują kolejnego, wizualnego skandalu, erotycznych sensacji, perwersyjnej gry pomiędzy odbiorcą a artystą, a także dyskusji dotyczącej roli współczesnej sztuki albo i nawet samego trupa. W przypadku ciała, wszystkie chwyty są dozwolone, do czego zdołały już przyzwyczaić działania Katarzyny Kozyry czy Grzegorza Klamana. Wydawałoby się zatem, że fizyczność przestanie w jakikolwiek sposób zaskakiwać, ale pomimo swojej stałej obecności w kulturze, za każdym razem wzbudza wiele kontrowersji i nikogo nie pozostawia obojętnym. Ciało to nie tylko mięsista obecność, stanowiąca biologiczną i społeczną formą przetrwania. To także warstwa powinnościowa, odzwierciedlająca przekonania i oczekiwania na temat tego, jak powinni wyglądać, zachowywać się czy reagować przedstawiciele określonych płci1. Ale na tym oczywiście nie koniec. Ciało stanowi nieodzowny element pamięci, nie tylko indywidualnej, ale i historycznej. To ono przechowuje wszelkie zdarzenia na pograniczu przyjemności i okrucieństwa, ducha i materii, która potrafi solidnie okaleczyć, zranić, zniekształcić. I o tym stara się mówić najnowsza wystawa Agnes Janich w Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej “Elektrownia” w Radomiu, o wdzięcznym tytule „Body Memory”. Jest to ekspozycja oparta na utartych i dobrze już znanych schematach różnicy oraz identyfikacji płci. Zatem widz może spodziewać się seksualności, sadomasochizmu oraz przemocy all inclusive, z całym szeregiem różnorodnych przygód ciała w postaci bólu, perwersyjnych igraszek czy brutalnych zadrapań. Żeby nie było zbyt tendencyjnie i przewidywalnie, Janich oferuje widzom dodatkowy bonus w postaci doświadczenia czystej, nie tylko fizycznej, miłości, jak i pamięci historycznej, w której pojawiają się wątki zaczerpnięte z II Wojny Światowej. Więc jeżeli ktoś oczekiwał po tej wystawie jedynie skandalu, może poczuć się mile rozczarowanym, choć wielbiciele mocnych, erotycznych wrażeń mogą odczuwać lekki niedosyt.
Agnes Janich to artystka z polskimi korzeniami, która ukończyła School of Visual Arts w Nowym Jorku. W swoich działaniach wykorzystuje fotografię, instalacje filmowe i dźwiękowe, performance, rzeźby oraz przestrzeń publiczną. Głównym bohaterem jej prac jest niemal zawsze ciało, które artystka umieszcza w różnych kontekstach. W przypadku „Body memory” jest to autoagresja, która jest szczegółowo zaplanowana i przemyślana, tak jak morderstwo, nieodłącznie związane z nieodwracalnym okaleczeniem. Na radomską wystawę artystki składają się trzy odrębne projekty, które zostały zaaranżowane na tle białych ścian galerii. Ich ascetyczna barwa sprawia, że każde zniekształcenie ciała ilustrowane przez Janich, staje się bardziej wyraziste i ostre. Dlatego też trudno jest mówić o wizualnej przyjemności oglądania samej ekspozycji, która zaczyna wywoływać nieprzyjemne gniecenie w żołądku.
Pierwszym z prezentowanych projektów jest I Hate My Body When You’re Gone (Gdy Cię nie ma, nienawidzę siebie), na który składają się filmy i zdjęcia o samookaleczeniu, które sprawia artystce niesłychaną, wręcz perwersyjną przyjemność. Janich na tle bezpiecznej, jasnej pościeli wije się, gryzie swoje ciało, rozmazuje szminkę, gwałtownie tarmosi swoje piersi, wbija ostrze noża pomiędzy palce stóp, które zaczynają krwawić oraz prowokuje wymioty, wpychając sobie palce głęboko w usta. Napięcie podczas oglądania filmowych realizacji wzrasta z każdą sekundą, przyprawiając o niepokojące mdłości, lecz trudno jest od nich oderwać wzrok. Nie wiadomo, czy rzeczywiście doznania, które serwuje sobie artystka, sprawiają ciału aż taką rozkosz. Jej reakcje przypominają gwałtowne, nerwowe ruchy zająca, zahipnotyzowanego przez oślepiające reflektory. Janich wydaje z siebie okrzyki bólu i rozpaczy, które tęsknie przywołują utraconą, drugą połówkę, bez której ciało przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, ulegając powolnemu rozkładowi. Artystka stara się zmusić widza do jakiekolwiek reakcji – krzyku, wyrwania ostrego noża z rąk i zwykłego przytulenia, które być może przerwie okrutną czynność samookaleczenia. Zachowanie Janich to wymierzenie ciału kary za odejście i wyraźna próba zwrócenia na siebie uwagi. Okaleczone ciało aż się prosi o stawianie z pozoru niewinnych pytań o samopoczucie, wyzwalające mistyczną wręcz zaborczość człowieka, który „widzieć” natychmiast utożsamia z „mieć”2. Spojrzenie zawłaszcza ciało, które przestaje stawiać jakikolwiek opór, przerywając nagle rozpoczęty gest samookaleczenia.
Nie sposób realizacji Janich nie porównać do działań Mariny Abramović, specjalistki od zadawania sobie ran różnej maści i rożnej głębokości. Abramović skutecznie pokazuje, jak można własne ciało wykorzystać w imię sztuki, która wstrząsa i dręczy, nie dając upragnionego ukojenia. Wystarczy przypomnieć sobie jej performans, który zapoczątkował serię „Rytm” w 1973 roku. W trakcie jego trwania, artystka rozłożyła na podłodze biały papier, na którym umieściła 20 ostrych noży oraz dwa magnetofony z mikrofonami. Po włączeniu jednego z nich, Abamović wzięła do ręki nóż i zaczęła trafiać w malutkie przestrzenie pomiędzy palcami lewej dłoni. Gdy zdarzyło jej się trafienie w palec, natychmiast zmieniała nóż. Kiedy wszystkie zostały użyte w tym krwawym performensie, Abramović przewinęła taśmę magnetofonu i zaczęła odsłuchiwać nagrane zdarzenie, próbując powtórzyć usłyszane dźwięki z tymi, który wydaje jej nóż i zaciąć się w te same miejsca. Nagrała to na drugim magnetofonie, by bo skończonym rytuale samookaleczenia spokojnie usiąść i odsłuchać kolejnej taśmy3. Bardzo trafnie ten rodzaj „cielesnej” sztuki podsumowuje sama artystka: „Performance tym różni się od teatru, że w teatrze jest tępy nóż i keczup, a w performansie – ostry nóż i prawdziwa krew. Dajesz z siebie wszystko, nie chowasz się za rolą ani za rekwizytem. Widownia czuje każdy fałsz i jeśli ci nie uwierzy, performance będzie tylko serią dziwnych działań, które wyglądają na szaleństwo”4. Zarówno w przypadku Abramović, jak i Janich można mówić o wizualnej prawdzie, która jest wstrząsająca i obrzydliwa. Ich realizacje stają się rzeczywistym ucieleśnieniem stałej obecności śmierci, do której wcale nie są potrzebne ludzkie zwłoki.