Henning Mankell pojechał do Afryki, bo miał dość europocentryzmu i czuł, że musi zmienić perspektywę. Postawił stopę na afrykańskiej ziemi – i został tam na kolejne 25 lat. Jak sam mówi, nauczył się tam czegoś, na co większość ludzi Zachodu nie ma dziś czasu: słuchania innych. Daje temu wyraz nie tylko angażując się w akcje społeczne i polityczne (był na pokładzie Flotylli Wolności – konwoju wiozącego pomoc humanitarną do Strefy Gazy), ale i w swoich powieściach – także tych o Kurcie Wallanderze. Chodzi mi o to, jak Mankell wsłuchuje się w swoich bohaterów, nie traktując ich wyłącznie jak pionków w konstruowanej intrydze. I jeszcze o to, jak osnuwa swoje opowieści wokół ważnych i aktualnych tematów społecznych współczesnej Szwecji.
W Mózgu Kennedy’ego pisarz jeszcze bardziej odchodzi od tego, co jest osią kryminału, łamiąc niemal wszystkie reguły gatunku. Intryga jest szczątkowa, większość pytań pozostaje bez odpowiedzi, sprawca zbrodni (o ile w ogóle była jakaś zbrodnia) nie zostaje wykryty, a przebieg prywatnego śledztwa głównej bohaterki jedynie mnoży kolejne pytania. Ta powieść jest właściwie antykryminałem – być może dlatego, że przyświeca jej koncepcja ukrywania prawdy tak skutecznego, że raz na zawsze uniemożliwiającego dotarcie do autentycznego stanu rzeczy.
Koncepcji tej patronuje tytułowy mózg, który był obsesją (jedną z wielu) tragicznie zmarłego (samobójstwo? morderstwo? – rzecz nie zostaje rozstrzygnięta) syna głównej bohaterki. To kolejna z teorii spiskowych, które narosły wokół jednej z najbardziej zagadkowych zbrodni XX wieku: według niej mózg zabitego w Dallas prezydenta został wykradziony po sekcji zwłok w nieznanym celu przez nieznanych sprawców. Sprawcy ci perfekcyjnie zatarli za sobą wszelkie ślady – tak skutecznie, że nawet o samym fakcie zuchwałej i cokolwiek frapującej kradzieży nie wie dziś niemal nikt.
Dla syna Louise Cantor ta zagadka jest symbolem tego, jak skutecznie wpływowi ludzie i instytucje są w stanie ukrywać fakty i zniekształcać prawdę. Próbując dociec przyczyn jego śmierci, zrozpaczona Louise, pięćdziesięciolatka specjalizująca się w archeologii starożytnej Grecji, wpada na trop makabrycznego spisku korporacji medycznych, który usiłował ujawnić jej syn (chodzi o prowadzone w afrykańskich klinikach dla chorych na AIDS testy nowego leku, w wyniku których giną dziesiątki, jeśli nie setki ludzi).
Ale w całej historii na pierwszy plan wybija się coś innego. W trakcie śledztwa Louise dowiaduje się o swoim synu kolejnych rzeczy, które wywołują w niej szok i coraz większe niedowierzanie. Dociera do kolejnych osób, które były mu bliskie: przede wszystkim kobiet – i od każdej otrzymuje fragment historii, który zupełnie nie pasuje do pozostałych. Kim był jej syn? Czym się zajmował? Z czego się utrzymywał? Skąd brał pieniądze na mieszkanie w drogiej dzielnicy Barcelony i podróże do krajów trzeciego świata, których główną treść stanowiły erotyczne przygody z nieletnimi prostytutkami? I wreszcie: jak i dlaczego zginął?
W klasycznym kryminale prędzej czy później większość tych kwestii zostałaby wyjaśniona. Ale nie tutaj. Mam wrażenie, że Mankell usiłuje przede wszystkim przekazać czytelnikowi swoją refleksję, jak złudne i fałszywe jest przekonanie, że z pojedynczych faktów da się zbudować spójną i jednoznaczną opowieść. Być może Szwed nudzi się powoli opowiadaniem historii zbudowanych z żelazną konsekwencją, której od pisarza wymaga kryminał? Jeśli tak – wielka szkoda.