Muzak
Nie „postmodernistyczne” Naked City i nie agresywny Painkiller – płytą, która naprawdę wprawiła fanów Zorna w przerażenie był album Gift z 2001 roku. Banalnie prosta muzyka, którą można wręczyć w prezencie dosłownie każdemu; połączenie surf popu, minimalizmu, muzyki filmowej i leciutkiego jazzu – ot, wysokiej jakości muzak, nic więcej. „Czy to prowokacja, czy żart?” – pytano wtedy. Dziś wiadomo, że za pisanie muzyki „niepoważnej” zabrał się Zorn z wyjątkową powagą. Z płyty Gift wyewoluował zespół The Dreamers, dość podobnie brzmią też ostatnie albumy inspirowane bliskowschodnią mistyką i wiele płyt z muzyką filmową. Nie znajdziemy tam żadnych śladów postmodernistycznej ironii, żadnego puszczania oka do słuchacza – chyba po prostu Zorn tę muzykę zwyczajnie lubi. Ocena tych albumów jest trudna – za wybitny album uchodzi np. trzynasty wolumen dzieł filmowych Zorna Invitation to a Suicide z 2002 roku, ale mam podejrzenia, że naszymi preferencjami w przypadku rozrywkowych albumów Zorna rządzi kompletny przypadek – ot, bez większego powodu przemawiają do nas akurat te, a nie inne z dziesiątek dość podobnych utworów. Sam uwielbiam płytę O’ogrupy The Dreamers, ale nie potrafiłbym znaleźć odpowiednich argumentów, by przekonywać, że to płyta wybitna.
Gry
Zanim jego gwiazda rozbłysła na dobre – jako kultowa postać Downtownu jeszcze w początkach lat 80., szerzej w 1987 po The Big Gundown z muzyką Ennio Morricone – kilkanaście lat spędził Zorn w awangardowym nowojorskim undergroundzie, gdzie stworzył – według wielu – swoje najważniejsze, choć chyba najmniej znane dzieła, czyli tzw. utwory-gry. Nawet jeżeli się z tą opinią nie zgadzamy, to trzeba powiedzieć, że wpływ „gier” na późniejsze dzieła Zorna był olbrzymi. Celem, jaki w tamtych latach postawił sobie młody saksofonista, było tworzenie nie konstrukcji dźwiękowych, ale formy – w najdosłowniejszym znaczeniu. Formę określały zaś reguły gry, czyli zmieniający się w zależności od kompozycji zbiór sygnałów oznaczających określone taktyki, operacje i sugestie wykonawcze, np.: „Wszyscy aktualnie grający przestają grać. Reszta zaczyna grać, ale w tym samym stylu”. Albo: „Aktualnie grający muzycy kontynuują, ale styl ich improwizacji musi się radykalnie zmienić”, „Zapamiętać aktualny fragment i we wskazanym miejscu odtworzyć go możliwie dokładnie” itd. Taktyki obejmują m.in. „handel wymienny” muzycznymi pomysłami, zamianę, imitację, dokonywanie zmian w składzie od improwizacji solowych do pełnego brzmienia całej grupy. Można patrzeć na „gry” jako na sposoby nakłonienia muzyków do wyjścia poza jednak dość powtarzalny schemat myślenia nawet najwybitniejszych improwizatora.
Niewiele z tych utworów – poza słynną Cobrą – wciąż się dziś wykonuje, ale w rozwoju Zorna były wyjątkowo ważne. W kompozycji Bezique z połowy lat 80. do parametrów formalnych i muzycznych dołączyły też stylistyczne – muzyk w wybranym momencie mógł „przełączać” zespół na dowolny gatunek muzyczny – od bluesa, przez rock, po klasykę. Czy to nie zapowiedź Naked City? Ponadto dziesiątki reguł użytych w pisanych od lat 70. kompozycjach utworzyły – jak sam mówi Zorn – w głowie artysty gigantyczną bibliotekę pomysłów, do której sięga, gdy wydaje mu się to konieczne.
Zorn dzisiaj – klasyk czy (wciąż) eksperymentator?
Choć niełatwa w uporządkowaniu, twórczość Zorna do momentu pojawienia się pierwszych klonów Masady (przełom wieku) została już sklasyfikowana, zhierarchizowana i poukładana. Mniej więcej wiadomo, które albumy są wielkie – jak punkjazzowy Spy Vs Spy czy wstrząsający i niełatwy jak historia, do której się odnosi Kristalnacht – a które mniej ważne. Enigmą jest wciąż ostatnie 15 lat działalności i dziesiątki nowych płyt w dyskografii artysty. Sam zawsze uważałem, że Zorn należy do tego niewielkiego grona muzyków, których poczynania warto śledzić zawsze, nawet gdy są w gorszej formie i wydają płyty słabsze. Od jakiegoś czasu Zorn dał mi jednak wiele powodów, abym zaczął w to wątpić – w ciągu ostatnich lat ujrzało światło dzienne zbyt dużo płyt, w przypadku których trudno zrozumieć, po co zostały wydane.
Czy stosuje Zorn jakikolwiek filtr i krytycyzm w swoich poczynaniach? Zapewne tak, ale można mieć wrażenie, że kieruje się jedynie zasadą, że wszystko, co napisał i nagrał, warte jest upublicznienia.
W notce do płyty Magic sam Zorn pisze: „Proces komponowania muzyki często bywa najlepszy wtedy, gdy utwór niejako pisze się sam, a kompozytor jest tylko obserwatorem”. Czy materia twórcza stawia mu jeszcze wobec tego jakikolwiek opór?
Sumienne prześledzenie ostatnich 15 lat wymagałoby serii artykułów. Ułatwmy sobie zadanie dziesięciokrotnie i przyjrzyjmy się wyłącznie temu, co wydał Zorn przez ostatnie półtora roku:
Mount Analogue (styczeń 2012)
Artystyczne fascynacje Gurdżijewem często kończą się fatalnie dla muzyki. Zorn uniknął porażki, choć trudno mówić o arcydziele: Mount Analogue to jeden półgodzinny utwór składający się z sekwencji konwencjonalnej, słodkiej wręcz muzyki oraz brzmieniowych eksperymentów (z przewagą tego pierwszego elementu). Na szczęście gra Shanira Ezry Blumenkranza na oud sprawia, że orientalizmy nie są tu jedynie kolejnymi męczącymi stylizacjami, a muzyka nabiera ciała. Całość zawieszona w wibrafonowej poświacie Kenny’ego Wollesena.
The Gnostic Preludes (marzec 2012) i The Mysteries (marzec 2013)
Oniryczna muzyka dla każdego, minimalistyczna, zwiewna i anielska (harfa Carol Emanuel), bliska – aż strach powiedzieć – stylistyce New Age. Niemal zupełnie pozbawiona dysonansów i jakiegokolwiek napięcia, choć mająca swój urok (gitara Billa Frisella!). Inspiracje światem hellenistycznym – misteriami orfickimi i gnozą – ale na szczęście w ogóle pozbawiona mocno wyeksploatowanych przez Zorna bezpośrednich bliskowschodnich muzycznych inspiracji. W pewnym sensie pewna wariacja na temat brzmienia The Dreamers, w zamyśle nieco ambitniejsza. Na wibrafonie znów Kenny Wollesen.
Nosferatu (kwiecień 2012)
Choć muzyka z Nosferatu pełniła funkcję służebną (jako muzyka do przedstawienia teatralnego), jest ciekawsza niż wiele ostatnich płyt Zornowskich z „muzyką autonomiczną”. Zróżnicowana stylistycznie, pełna napięcia, brzmieniowo niebanalna. Może dlatego, że nie gra jej żaden ze stałych ostatnio partnerów Zorna. Dodatkowo ciekawa, elegancka gra Zorna na saksofonie. Dla nas płyta o tyle wyjątkowa, że Nosferatu został napisany specjalnie na użytek spektaklu Grzegorza Jarzyny przedstawianego na deskach Teatru Narodowego w Warszawie.