Tak było od pierwszego dnia. Od pierwszej recenzji.
Jest to dla mnie źródłem zarówno dumy, jak i przerażenia.
Jestem obciążony wizerunkiem złego, postmodernistycznego ekscentryka
John Zorn
Podobno Zorn jest postacią kontrowersyjną i niezwykle trudną do opisania. Właściwie jednak problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy twórczość tego (wyjątkowo, to prawda) wszechstronnego twórcy próbujemy sprowadzić do błyskotliwego bon motu czy magicznej formuły opisującej wszystkie jego poczynania. Żadna płyta nie pokazuje bowiem całego Zorna, choć każda nosi jego niezatarte piętno.
Rzeczywiście, ogarnięcie dzieła muzyka, który wystąpił jako instrumentalista lub kompozytor na przeszło 400 albumach (w tym około 200 własnych) nie należy do zadań najłatwiejszych i wymaga pewnej determinacji. I to prawda, rozległość zainteresowań Zorna jest oszałamiająca; z początku trudno zrozumieć, jak jeden człowiek mógł uprawiać muzykę skrajnie eksperymentalną w utworach-grach, komponować mistyczne suity na harfę, gitarę i wibrafon, inspirowane muzyką klezmerską i bliskowschodnią melodie dla zespołu Masada, opery, kwartety smyczkowe i ścieżki dźwiękowe do japońskiej filmów pornograficznych, nagrywać napastliwy hardcore z Naked City i pisać muzykę, która mogłaby być tłem w supermarkecie. A do tego jeszcze świetnie grać na saksofonie.
Co najgorsze, Zorn żadnej z tych aktywności nie wyróżnia, nie sugeruje podziału na centrum i peryferie, na wątki ważniejsze i poboczne. Można by rzec, że całą swoją działalnością chce nam powiedzieć, że zrozumienie nie oznacza uproszczenia. Że sprowadzanie wszystkiego do wspólnego mianownika jest może i poręczne, ale fałszuje rzeczywistość. Zadziwiające, że mimo to krytykom i tak udało się wtłoczyć Zorna w kilka schematycznych obrazów, które powielają niemal wszyscy kolejni recenzenci nowych płyt artysty, już nawet nie starając się ich uzasadniać. A może jednak mają one jakiś sens?
Postmodernizm
„Jeżeli Zorn nie jest muzycznym postmodernistą, to kto nim jest?” – zapyta ktoś. Płyty Zornowskiej grupy Naked City to oczywiście przykład ekstremalny: utwory szokują precyzją wykonania balansującą na granicy prawdopodobieństwa, nieprzewidywalne zwroty stylistyczne co kilka sekund fundują nam błyskawiczny przegląd gatunków, mieszcząc w jednej kompozycji heavy metal, jazz, muzykę etniczną, improv, salsę i hardcore.
Świetnie, tylko czy w takim razie postmodernistą był Carl Stalling, autor muzyki m.in. do filmów z Królikiem Bugsem z lat 40? Bo przecież od samego początku Zorn przyznawał się do inspiracji tym (ale nie tylko) autorem muzyki użytkowej i fascynował się ahierarchiczną perspektywą muzyczną oraz efektami, jakie powstają, gdy muzyka nie rozwija się według zamysłu kompozytora czy improwizatora, lecz podporządkowana jest logice akcji w filmie dla dzieci (zmieniającej się – dodajmy – co kilka sekund).
Gatunkowy egalitaryzm, który Zorn odnalazł w starych kreskówkach, pasował do jego filozofii jako słuchacza i twórcy. W wywiadach nieustannie podkreśla, że nie ma jednego, „najważniejszego i ulubionego” stylu muzycznego. Jest więc muzycznie wykorzeniony w tym sensie, w jakim osoba wielojęzyczna niepotrafiąca wskazać, który język jest tym pierwszym. Słowo „eklektyzm” pojawia się (całkiem słusznie) w recenzjach większości jego albumów, nawet tych wybitnych, jak The Big Gundown z muzyką Ennio Morricone. Zorn wchłania różne gatunki muzyczne, przetwarza i wypluwa – wielu zarzuca mu zatem brak szacunku i powierzchowność, a nawet brak serca i emocji.
Zorn wykorzystuje style i tradycje bez litości – najwyraźniej widać to w stylistycznych sztafetach (jak trafnie opisał to Chris Cutler) Naked City. Styl i tradycja wykonawcza nie jest dla niego czymś, w co się wierzy, lecz czymś, czego się używa. Czy jednak oznacza to automatycznie, że jest estetycznym cynikiem i brakuje mu – powiedzielibyśmy – artystycznej inteligencji emocjonalnej, która pozwalałaby mu zaangażować się poważniej w jeden gatunek?
Rzeczywiście, Zorn jest daleki od modelu artysty spalającego się w sztuce i pokazującego za jej pomocą swoje wnętrze. „Różne kompozycje, które napisałem – mówi w jednym z wywiadów – nie wyrażają w najmniejszym detalu niczego więcej niż to czym są, i na tym kończy się cała historia. Ja nie próbuję wyrażać samego siebie.” Wielokrotnie podkreślał też jak wiele nauczył się od amerykańskiego reżysera Jacka Smitha, który zdaniem Zorna sztukę potrafił stworzyć ze śmieci. „Robienie czegoś z niczego – to jest magiczne” – stwierdza Zorn. Może mimochodem pokazuje tym zdaniem swój prawdziwy stosunek do wytworów popkultury, które bierze na warsztat?
Niestety – nie możemy go o to zapytać, bo od lat konsekwentnie nie udziela poważniejszych wywiadów.
Kontrowersje
Wszyscy pamiętają słynny warszawski koncert Naked City, kiedy wraz z Mikiem Pattonem Zorn wulgarnie zwymyślał fotoreporterów. Przypomina się go w Polsce przy każdej okazji, bo znakomicie pasuje do medialnego wizerunku kontrowersyjnego ekscentryka. Niestety poza nielicznymi perypetiami z dziennikarzami Zorn zbyt dużo skandalizującego materiału nie dostarcza: nie pije ani się nie narkotyzuje, nie odwołuje koncertów bez powodu, nie obnosi się ze swoim życiem prywatnym (można się nawet zastanawiać, czy w ogóle je ma). Jest wymagającym liderem, ale nie tyranem i ze swoimi muzykami pozostaje w znakomitych stosunkach.