21 sierpnia
Dzień jest piękny. I smutno mi, i cieszę się. Smutno, bo szkoda gór, Dunajca i w ogóle tego wszystkiego. Cieszę się, ponieważ pierwszy raz w życiu zamieszkam w mieście. Przyjeżdża dorożka. Powozi stary góral. Konie przestępują z nogi na nogę i aż rwą się do biegu. Ostatnie pożegnanie. Wylegli wszyscy żołnierze, życzą powodzenia, żegnają, każdy mówi, jest hałas, gwar, zbiegło się pół wsi. Chłopi pozdejmowali kapelusze. Żegnają znakiem krzyża. Ojciec jest wzruszony. Przykłada palce do daszka, wsiada i dorożka rusza.
Konie pędzą jak zwariowane po kamienistej drodze. Ileż razy tędy przechodziłem, znam tu każdy kamień, każdą skałę. Tak mi smutno. Zakręt, Dunajec, ujście potoku Leśnickiego, droga do Czerwonego Klasztoru i Stuletniego Źródła. Po chwili i to znika.
Nowy Targ, 21–22 sierpnia
W mieszkaniu jest ciemno, ponieważ nie zdążono jeszcze zainstalować światła. Ojciec znalazł świecę. Zapalił. Żółty, trupi blask pada na bezwładnie poskładane skrzynie, kufry i toboły. Drgający blask wyławia z kręgu ciemności jakieś niesamowite kształty. Ojciec chodzi po pokoju. Matka przysiadła na walizce, Krysia śpi w wózku, a siostry przycupnęły w cieniu na jakimś kufrze, szepcą o czymś, widać tylko zarysy ich postaci. Po chwili zdaję sobie sprawę, że matka płacze. Ojciec przystaje. Widać, że jest zdenerwowany, jednak opanowuje się i zaczyna uspokajać matkę.
– Co zrobić, wozy z meblami przyjadą dopiero rano. Nie mogłem nigdzie dostać ciężarówek, wszystkie zostały zmobilizowane. W tę noc jakoś się przemęczymy.
– Nie pocieszaj mnie – mówi matka. – Już nigdy nie zaznam spokoju. To jest pierwsze ogniwo nieszczęść, które przyjdą. Ty tego nie rozumiesz, ale kobieta potrafi to przeczuć.
Nad ranem zbudziły mnie jakieś nawoływania i hałasy. To przyjechały wozy z meblami i resztą rzeczy. Nie wszystko może zmieścić się w pokojach, są tu tylko trzy. Część złożono w piwnicy, część w komórce na podwórzu. Przez cały dzień robiono porządki, ustawiano meble, przesuwano je. Przyszli monterzy i założyli światło. Mieszkanie przeładowane jest meblami. Większość pięknych kwiatów, które z takim zamiłowaniem hodowała matka, wyniesiono na taras, który jest olbrzymi i wygląda teraz jak mały egzotyczny lasek. Mirty, oleandry, palmy, cyprysy… Ojciec mówi, że każe to oszklić i zrobi oranżerię.
31 sierpnia
Znów dorożka. Dużo rwetesu, nawet płacz. I odjeżdżamy. Oto dworzec. Perony i poczekalnie po brzegi wypełnione są ludźmi. Krzyk, tłok, hałas jadących pociągów. Wreszcie przyjeżdża i nasz pociąg, lokujemy się w przedziale, żegnamy z ojcem. Jest bardzo smutno. Pociąg rusza. Ojciec wyskakuje w biegu i – stojąc na peronie – długo spogląda w ślad za nami. Tak stojącego w bezruchu na peronie nowotarskiego dworca widziałem go po raz ostatni.
W wagonie jest duszno, tłoczno. Z Bolkiem Wawrzyniakiem (oni też wyjeżdżają) gram w piotrusia. Gryzę cukierki i chyba razem z nimi połykam łzy. Łzy te nie są już łzami dziecka.
Jest noc. Nie śpię. Nie myślę. Zapadłem w jakąś pustkę. Po prostu nic nie ma. Nic nie istnieje. Na peronach całe góry kufrów, waliz i tłumoków, a pośród nich tysiące biegających, krzyczących, tłoczących się w bezradnym ruchu ludzi. Matka mówi głośno: „Que, que scelesti ruitis?”[1]. Kamila podchwytuje słowa łacińskiego wiersza, ale po chwili milknie, jakby zawstydzona.
Kraków, 1 września
Przesiadka na pociąg do Przemyśla. Trzeba czekać kilka godzin. Dopiero teraz przekonuję się, jaki może być tłok. Mój Boże, to chyba pierwsze piekło, jakie widziałem. To nieprawda, że w piekle jest ogień. W piekle panuje zaciemnienie i nie ma żadnego światła.
Porwany falą ludzi idę, a raczej pędzę gdzieś na ślepo jak cała ta ludzka masa. Ktoś spazmatycznie nawołuje jakąś Tereskę, ktoś woła do mamy, cioci. Nad tłumem krzyżują się setki imion, słów oderwanych, co niby ptaki wyrywają się ponad ogólny zlewający się w jeden odgłos krzyk tłumu. Wreszcie zatrzymuję się u wejścia do tunelu, mocno trzymam się bariery, aby dalej nie iść. Staje przede mną jakiś wojskowy; twarz znajoma. „Ty jesteś Lubieniecki?” Kiwam głową. Bierze mnie na rękę i – przeciwstawiając się naporowi tłumu – niesie w kierunku, z którego przyszedłem. Już z daleka woła do matki, że mnie znalazł. Dostaliśmy się do pociągu.
Zaczyna świtać. Na przystankach pociąg oblegany jest przez tysiące uchodźców. Niewielu jest takich, którym udaje się dostać bodaj na stopnie. Cały czas wyglądam przez okno. Inny tu krajobraz. Ot, nie ma po prostu na czym oprzeć wzroku. Dzień budzi się jakiś mglisty.
Naraz w przedziale podnosi się ogromny wrzask w żydowsko-polskim żargonie. To jakaś gruba Żydówka domaga się zwrotu walizki. „Ajajaj, moje walizeczkie, moje walizeczkie! Oddajcie mi moje walizeczkie. Ja mam trzi syny, ja jeden oddam za ten walizkie. Ajajaj – szlocha – nu, ja oddam drugi syn. I trzeci też, niech oni idą wojowacz, uj, tylko oddajcie mi moje walizeczkie.” To i tym podobne wykrzykuje pełnym zwierzęcej rozpaczy głosem. Jakiś łysy pan zaczyna z niej podkpiwać, że jak dołoży jeszcze kilka córek czy synów, to może złodziej zlituje się i odda jej walizkę. Jej krzyki rozlegają się jeszcze dość długo – dopóty, dopóki nie zasnęła, zapatrzona we własne nieszczęście. Żydówka śpi na ramieniu jakiegoś zasuszonego staruszka w złotych binoklach. Wygląda przy niej jak maszynista koło parowozu i ma bardzo nieszczęśliwą minę. Ludzie uśmiechają się na ten widok.
Nalot. Pociąg staje, a na obydwie strony wysypują się setki ludzi, biegnąc w bezładzie w poszukiwaniu kryjówek. Nadlatują samoloty. Gwizd, huk wybuchów, tumany kurzu. W powietrzu latają bryły ziemi, krzaki, drzewa, części wagonów. Pociąg płonie, a samoloty wciąż pikują, trajkocą długie serie z karabinów maszynowych. Jęki rannych, swąd, krzyki.
Nalot trwał zaledwie około 20 minut, a nam wydawało się, że wieki całe. Potem samoloty odlatują, następuje cisza. Spaliło się pół pociągu. Kilkadziesiąt osób zostało zabitych, dwa razy tyle rannych. Kolejarze odczepili płonącą część pociągu, załadowano rannych i dzięki temu, że parowóz nie został uszkodzony, ruszyliśmy dalej.
- „Gdzież wy, gdzież tak na oślep gnacie, okropnicy?” – cytat z Epody 7 Horacego.↵