Przemyśl, 1–6 września
Wysiadamy. Kamila udaje się na poszukiwanie dorożki. Wraca po półgodzinie, ładujemy rzeczy, na wierzchu siadamy sami i jedziemy na Zasanie do państwa Tarnawskich. Dychawiczna szkapina poganiana przez kudłatego Ukraińca przeciska się przez tłumy pojazdów i ludzi. Przejeżdżamy most na Sanie i po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Wita nas pani Tarnawska z chłopcami. Po powitalnych ceregielach, krzyżujących się pytaniach, licznych „ochach” i „achach” udajemy się kolejno do łazienki, a pani Tarnawska krząta się przy obiedzie i jakim takim rozmieszczeniu w swoim trzypokojowym mieszkaniu jedenastu osób.
Gdy kończyliśmy jeść, długo i przeciągle zawyły syreny. Ludzie ukrywali się w bramach, potem zawibrował w powietrzu szum motorów i głuchy łoskot wybuchów. Cieniutko brzęczą szyby oklejone krzyżami pasków. Bomby spadały gdzieś w centrum.
Naloty trwają w zasadzie przez cały dzień, z małymi tylko przerwami. Przeciągłe wycie syren, chwila ciszy, narastający warkot motorów, gwizd, wybuchy i znów cisza, w której słychać jedynie brzęczenie szyb, a potem grzechot długich serii kaemów. Wycie syren jest stokroć gorsze od samych wybuchów. To wycie przenika człowieka do głębi. Wwierca się boleśnie nie tylko w uszy, lecz w całe ciało, obezwładnia, dławi, przygważdża do ziemi.
Gdy tylko syrena kończy wyć, wyłażę na dach domu i wypatruję, w które miejsce biją. Szczególnie piękny jest widok, gdy bomba wpada do Sanu. Wówczas unosi się olbrzymi słup wody. Jeszcze ładniej jednak wygląda trafiony samolot. Tworzy się za nim wówczas podłużny obłoczek. Samolot jakby waha się, potem długim łukiem jak ciśnięty kamień wali się w dół. Raz widziałem, jak wybuch nastąpił w powietrzu – może pocisk trafił w bombę. Samolot rozprysnął się jak bańka mydlana. Jeden płat, szybując jak latawiec, spadł na naszą ulicę. Oglądaliśmy czarny krzyż wymalowany na srebrzystym metalu.
6 września na ulicy Grunwaldzkiej zatrzymał się tabor wojskowy, którym obok innych jednostek ewakuowało się kilka placówek komisariatów i inspektoratów Straży Granicznej. Powiedzieli, aby się szybko spakować, to nas ze sobą zabiorą. Po kilku minutach byliśmy gotowi.
Taborem przyjechał też pan Wawrzyniak. Panika, bomby, ogień. Dorośli potracili głowy. Jeżeli jest ktoś, kto zachowuje się w miarę rozsądnie, to chyba dzieci. Tabor odjechał. Zostało tylko kilka furgonów, na które mają ładować uzbrojenie. My mamy tabor doganiać furą.
Mija godzina, dwie, z chaosu zawalonej tłumem ulicy wyłania się wielki drabiniasty wóz wymoszczony słomą. Odjazd. Mijamy most na Sanie, który na szczęście nie jest jeszcze zniszczony. Po obydwu stronach ulicy płoną domy. Co chwila trzeba gasić słomę na wozie. Oto dom obnażony z frontowej ściany. Meble stoją nieruszone na swoich miejscach, a po pokoju łazi pies. Znowu ogień. Gdzieś z przedmieścia dochodzą głuche detonacje. Oblany łuną pożarów Przemyśl pozostaje za nami.
Przemyśl – Sądowa Wisznia, 7–9 września
Po przebudzeniu widzę, że słońce jest już wysoko. Mijamy jakąś wioskę. Wieś była jak wymarła, ani psa, ani człowieka. Chłop nie chce jechać dalej. „Pojedziesz, bratku” – mruczy Wawrzyniak i wyciąga pistolet. Chłop garbi się, zacina konie i nic więcej już nie mówi. Jakaś wieś ukryta w parowie, półgodzinny popas. Doskonała ruszczyzna matki zjednuje grubą Ukrainkę. Zjadamy przyniesiony chleb z mlekiem i ruszamy dalej. Krysia jest bardzo spokojna. Jest taka maleńka, a w ogóle nie grymasi.
Jedziemy jakimiś bocznymi drogami. Warkot samolotów. Nie zdążyliśmy nawet skręcić pod drzewa, a już są nad nami. Zadowoliły się kilkoma seriami z kaemów, nie wyrządzając nam najmniejszej szkody. Po chwili poleciały dalej na wschód, chyba w kierunku Lwowa. Jechaliśmy jeszcze ze dwie godziny, nim stanęliśmy na szosie. Tu tłok niesamowity. Bokami wozy, wózki, rowery i piesi, obładowani tobołami, walizkami. Środkiem szosy nieprzerwany nurt wojska.
O godzinie 13.00 dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, zdaje się Medyki, i tu dopędziliśmy tabor. Zaledwie zdążyliśmy zdjąć z wozu swoje walizki, gdy chłop zaciął konie, uwożąc nasze zapasy żywności. O godzinie 14.00 tabor ruszył w kierunku Lwowa, z tym że Lwów mamy ominąć, skręcić na północny wschód i jechać do Rawy Ruskiej. Tabor składa się z około stu furgonów i z trzech setek żołnierzy i strażników, nie licząc woźniców. Teraz przybyło osiem osób, czyli my i Wawrzyniakowa z dziećmi.
Pierwszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Matka ma nadzieję, że w Rawie Ruskiej, gdzie ma podobno odbywać się koncentracja Straży Granicznej, spotka ojca. Szosa jest zapchana. Niemcy zaczynają tutaj skupiać swoje naloty. Cały dzień kluczymy najrozmaitszymi drogami. Po południu jednak w ogóle nie można już się poruszać. Naloty trwają nieprzerwanie. Zatrzymujemy się w jakimś lesie, oczekując zmierzchu.
Na skraju lasu rozłożyła się obszerna wieś. Matka chce kupić coś do zjedzenia. Jednak jedyna odpowiedź, jaką słyszy, brzmi: „Nyczoho ne ma”. A w furgonach też nie ma nic do jedzenia. Jesteśmy naprawdę głodni. Do tego upał dokucza niemiłosiernie. Jakiś strażnik dał matce ze swych zapasów jednego suchara i kilka łyżek cukru. Matka mówi, że nie ma już pokarmu w piersiach. Rozmoczyła w wodzie kawałek suchara, dała do tego szczyptę cukru. Wkłada po trochę papki do szmatki i daje Krysi do ssania. My nie jemy nic. Matka uśmiecha się gorzko i mówi: „Przekonywałam góralki, aby nie wkładały dzieciom szmatek z cukrem do ust, a dzisiaj sama to robię”.
Wieczorem tabor rusza dalej. Z warkotem motorów mijają nas samochody z uzbrojonym po zęby wojskiem, kolumny czołgów, działa, zawadiackie oddziały kawalerii, nieprzerwane węże piechoty. Kolos, potęga. Dlaczego idą w tym kierunku, dlaczego nie na zachód, tam, gdzie trzeba walczyć? Czyż można przeciwstawić się takiej potędze? Kolos, ale niestety – kolos z uciętą głową. Oto przelewają się z groźnym rykiem silników oddziały pancerne. Nie pędzą na pole walki. I nie po to, by bronić ojczyzny. Klęska i hańba. Gdybyż to była przynajmniej klęska bohaterów. A to tylko haniebny pęd tchórzliwego stada.
Idzie z ust do ust wiadomość, że padło bohaterskie Westerplatte. Więc jednak gdzieś tam bronią się, są bohaterowie. Ale dlaczego ci tutaj uciekają? Dlaczego nie walczą? Dlaczego nie pomagają tym, którzy giną?
Dojechaliśmy do Sądowej Wiszni, gdy miasteczko płonęło. Tabor jechał przez płonące ulice. Na przedmieściu przyskoczyła do furgonów pani Biniakiewiczowa. Uderzyła w lament.
– Pani Lubieniecka, zabierzcie nas z tego piekła! Och, na miłość boską, zabierzcie! Tu Ukraińcy mordują!
Komendant coś przekładał, coś tłumaczył.
– Proszę wsiadać na mój wóz – powiedziała matka.
I znowu jazda. Tak bez przerwy – dzień gdzieś w lesie, głodni, bez wody; w nocy jazda bez wytchnienia.
Gródek Jagielloński, 13 września
Dzień spędziliśmy w okolicach Gródka Jagiellońskiego. Tabor rozłożył się w jakimś dość obszernym lasku. Byłem bardzo głodny. Na pobliskim polu wyrwałem kilka krzaków ziemniaków. Oddaliłem się cokolwiek od biwaku, rozpaliłem małe ognisko i piekłem w nim ziemniaki. Dorzucałem po parę gałązek, trzymając przy tym w ręce znaleziony granat. Od czasu do czasu rozglądałem się podejrzliwie wokół, ponieważ Ukraińcy mordowali każdego, kto oddalił się od większych grup. Nie przepuszczali nikomu. Mordowali nawet kobiety i dzieci.
Już miałem zamiar wygrzebać z ognia ziemniaka, gdy kątem oka ujrzałem chłopa z widłami w ręku, skradającego się w moim kierunku. Mimowolnie odrzuciłem granat w stronę ogniska i zacząłem uciekać. Ukrainiec sadził za mną wielkimi susami. Przewrócił się i w tej samej chwili rozległ się ogromny huk. Zamknąłem oczy i zaraz zerwałem się do dalszego biegu. Przecież Ukrainiec zakłuje mnie widłami. Z daleka biegli strażnicy. Obejrzałem się, ale nikt mnie nie gonił. Stałem jak wryty. Strażnicy zbliżali się do miejsca wybuchu. Jak pijany, nie wiedząc, co robię, powlokłem się za nimi. „Zabiłeś człowieka – coś krzyczało we mnie. – Zamordowałeś.” Leżał zniekształcony z potwornie rozprutym brzuchem. Tuż u moich nóg leżała ręka. Brudna ręka, zaciśnięta na trzonku wideł. Ręka oderwana była powyżej łokcia.
Początkowo czułem się nieswojo, gdy myślałem o tym wypadku. Potem widziałem już tyle trupów, że ten pośród nich po prostu zatarł się w pamięci. Nigdy nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Nawet rzadko o tym myślałem, a jeżeli nawet – to nie dlatego że mnie tak dręczyło, a jedynie analizowałem, jak to właściwie się stało.
Przed wieczorem znów w drogę. Już z daleka powitała nas ogromna łuna. Po godzinie przejeżdżaliśmy przez istną bramę piekielną. Cały Gródek Jagielloński zalany był morzem płomieni. Rano nastąpił początek końca tego miasteczka. Teraz ten tragiczny fajerwerk dobiegał końca. Konie stąpały po zwęglonych ciałach ludzi i koni, które dziesiątkami walały się na ulicy. Rynek był prawdziwą beczką. Żywi i umarli tłoczyli się tak, że trudno było poznać, kto jeszcze żyje, kto kona, a kto jest już tylko nieboszczykiem. Gdy potem, po kilku latach, czytałem Boską Komedię, to byłem pewien, że to właśnie tam – w Gródku Jagiellońskim – widziałem krąg piekła, o jakim nie śniło się Dantemu.
***
Całość wspomnień można przeczytać w 76. numerze „Karty”