Wspomnienia Zbigniewa Lubienieckiego powstawały – na podstawie wcześniejszych notatek robionych na bieżąco – dwa lata po zakończeniu II wojny światowej, która boleśnie dotknęła całą jego najbliższą rodzinę. Przedstawiamy fragment tego zapisu, dotąd niepublikowanego, uzupełniony relacją nagraną w 2013 roku. Całą kolekcję, obejmującą wspomnienia i dzienniki z okresu 1935–66, Autor przekazał do zbiorów Ośrodka KARTA.
Zbigniew Lubieniecki urodził się w 1930 roku w Ciechanowie, jako czwarte dziecko po Kamili, Danucie i Bogusławie, w domu o starych korzeniach arystokratycznych (jego ród był spokrewniony z Janem III Sobieskim oraz Stanisławem Leszczyńskim). W 1932 rodzice, Nadzieja i Michał, podjęli decyzję o przeprowadzce, z powodu choroby matki, do Krościenka nad Dunajcem, w Pieninach. Tam ojciec podjął służbę w Korpusie Straży Granicznej Inspektorat Nowy Targ – najpierw w Krościenku, następnie jako komendant placówki Straży Granicznej w Leśnicy Pienińskiej w stopniu przodownika. (Red.)
Dzisiaj zacząłem pisać coś w rodzaju pamiętnika. Podobno czynność ta – w obecnych czasach – nie należy do najbezpieczniejszych. Za jedno zbędne słowo odpokutować może nie tylko autor. Dlaczego więc piszę? Powiedzmy, że przez przekorę – mam przecież dopiero siedemnaście lat. W tym wieku podobno wolno być przekornym.
(Dębno Lubuskie, 26 października 1947)
1939
Szczawnica, marzec–kwiecień
Nadeszła wiosna. Między góralami krążyły groźne wieści. Była mowa o Niemcach, o Hitlerze, o Żydach i wojnie. Mówiono o tym, że Beck to zdrajca i sprzedaje Polskę. Wyobrażałem go sobie jako strasznego potwora. No, skoro sprzedaje Polskę Hitlerowi… Przy tym sam wyraz „zdrajca” mówił za siebie. Przecież było to najgorsze słowo, jakie znałem. Tego nie mogłem pojąć – w jaki sposób jeden człowiek, chociażby nawet minister, mógł sprzedać całą Polskę. Przecież Polska to nie tylko ziemia, wsie i miasta, góry i rzeki, lecz i ludzie, a przecież ludzi nie wolno sprzedawać ani kupować. Zapytałem o te sprawy matkę. Wyjaśniła mi, co to jest zdrada ojczyzny i jak w danym wypadku należy rozumieć wyraz „sprzedaż”.
Górale martwili się, że nic nie zapowiada przyjazdu letników. Jak rok rokiem przyjeżdżali masowo, a teraz nigdzie nie zamawiają pokojów. Co będzie z zarobkiem? Gazdowie radzili, ćmili fajki, strzykając śliną przez zęby, ale nic uradzić nie mogli. Któregoś dnia ojciec podszedł do kilku rajcujących gazdów. Długo z nimi rozmawiał, mówił: „Europa przypomina szczelnie zamknięty kocioł z wodą. Są tacy, którzy dokładają pod kocioł ognia, aby pękł. Wszystko wskazuje na to, że oni właśnie osiągnęli to, czego chcą. Nie ma wątpliwości – kocioł zaraz pęknie. Szaleńcy pchają się do wojny. Hitler rozpęta ją lada dzień. To człowiek nieobliczalny, a nasi tam, u góry… Ech…”. Zrezygnowany, machnął ręką. „Ja myślę, że poczekacie na letników ładnych parę lat” – dodał po chwili.
Wiedziałem, że mamy się przenieść na lato do Leśnicy. Pod koniec kwietnia nastąpiła długo oczekiwana przeprowadzka – w koszarach życie jest naprawdę ciekawe, a i okolice Leśnicy są piękne.
Gorączka przeprowadzki. Wielkie wozy drabiniaste zajeżdżają przed dom. Ładują na nie meble, skrzynie, kufry. Odjeżdżają ze skrzypem i znikają za mostem na Grajcarku. Matka siedzi na werandzie i oczekuje na dorożkę. Nie wytrzymuję dłużej. Do Leśnicy górami jest nie więcej jak 4 kilometry. Zeskakuję z werandy i biegnę przed siebie. Jest wiosna. Tak pięknie, tyle słońca. Poczucie nieograniczonego szczęścia przepełnia mnie bez reszty. Droga biegnie zygzakami, lecz ja idę na skrót zakosami ścieżek lub w ogóle bezdrożem. Oto piarg wapiennego osypiska. Wspinam się po nim i po paru minutach jestem na szczycie koło starego wysokiego słupa granicznego. Jest z granitu, z jednej strony wykuty orzeł i napis: „Rzeczpospolita Polska”; z drugiej lew i napis: „Československo”. Tylko słup pozostał, granicy już tutaj nie ma. Oto przechodzę i nikt mnie nie zatrzymuje. I przed, i za słupem jest Polska. Przyszło mi tu na myśl, że nigdzie nie powinno być granic, żeby nie wkopywano w ziemię słupów, które dzielą i zatrzymują ludzi.
Leśnica Pienińska, lipiec–sierpień
Ojciec uważał, że nie mogę być słaby, wahać się przed trudnościami. Uczył mnie wielu rzeczy: jak rozpalać ogień, jak zdobywać jedzenie, szukać wody, orientować się w terenie, żebym nie zabłądził. Mieszkaliśmy teraz w koszarach Straży Granicznej. Patrzyłem, jak żołnierze rozbierają i czyszczą broń, w wieku dziewięciu lat potrafiłem rozebrać rkm. Nie wolno mi było tylko dotykać granatów. Do szkoły miałem 7,5 kilometra. Ten dystans pokonywałem codziennie pieszo – ojciec mnie hartował.
Strażnik Wójcik, wraz ze swym nieodłącznym Burkiem, przyprowadzili Żyda złapanego na granicy. Drobny, wychudły, kurczył się jakoś dziwnie i drżał na całym ciele. Z niesamowitym przerażeniem spoglądał na otaczających go żołnierzy. Na przesłuchaniu twierdził, że uciekł z obozu koncentracyjnego w Niemczech, przeszedł przez całe Czechy i tutaj przekroczył granicę Polski. Na pytanie, skąd stosunkowo dobrze zna polski, odpowiedział, że do 1920 roku mieszkał w Gdańsku, a potem wyjechał do krewnych do Berlina. Do dojścia Hitlera do władzy powodziło mu się bardzo dobrze.
Byłem obecny przy przesłuchaniu (ojciec specjalnie kazał mi siedzieć, chociaż nie wiedziałem dlaczego), widziałem jego ręce – powykręcane, pokryte straszliwymi guzami. Widziałem ohydne blizny na całym ciele. Szczególnie przerażająco wyglądały blizny w kształcie sześcioramiennych gwiazd na jego pośladkach. Ojciec nie tylko nie kazał mi wyjść, gdy tamten się rozbierał, ale kilka razy powtórzył: „Patrz uważnie i zapamiętaj to na całe życie”. – „Tak biją esesmani w obozie” – powiedział Żyd.
Przesłuchanie trwało długo. Ojciec zamówił telefon i po rozmowie był bardzo zdenerwowany.
– Czy wie pan, co pana czeka? – zapytał ojciec.
– Nie, a właściwie to tak. Każe mnie pan zamknąć do więzienia. Myślę jednak, że pozwolą mi skomunikować się z ludźmi, którzy zaświadczą, że jestem tym, za kogo się podaję, potem odbędzie się rozprawa sądowa i każą mi w ciągu 24 godzin opuścić Polskę. Tak praktykuje się na całym świecie.
– Gorzej – odpowiedział ojciec. – Ci zimni ludzie, którzy mi rozkazują, postanowili inaczej. Mam rozkaz odstawić pana z powrotem na granicę słowacką.
Żyd zwiesił głowę, a po jego ciele przebiegło znowu drżenie.
– Gdybym ja osobiście pana złapał, byłby pan wolny.
Rozmowa ta toczyła się już u nas w mieszkaniu, ponieważ ojciec poprosił go na kolację.
– Jutro, jeszcze przed świtem, odprowadzę pana osobiście do granicy. Proszę się wyspać, bo jutro potrzeba będzie dużo sił. Jedno, co mogę uczynić, to doprowadzić pana do granicy w miejscu, gdzie w tym czasie ani po jednej, ani po drugiej stronie nie będzie patroli.
– Nieszczęśliwy człowiek – powiedziała potem matka – czy nic nie możesz dla niego zrobić?
Ojciec zachmurzył się.
– Zrobiłem dużo. W pokoju, w którym śpi, jest otwarte okno. Pilnuje go człowiek, który siedzi za drzwiami na taborecie i nie wejdzie do pokoju – jedną noc spędził na granicy, a drugą na zabawie w wiosce, więc najdalej za godzinę będzie spał. Żyd, gdy będzie mądry, to po prostu ucieknie. Sprawa skończy się spisaniem protokołu i trzema dniami aresztu dla wartownika. A to chyba warte jest ludzkiego życia.
W nocy zastanawiałem się, jak mu pomóc. Roiłem najrozmaitsze plany, ale zdawałem sobie sprawę, że są nierealne. Wstałem już o trzeciej nad ranem. Słyszałem, jak ojciec się ubiera. Wyśliznąłem się po cichu do ogrodu. Przelazłem przez płot i schowałem się za kapliczką. Czekałem z pół godziny, trzęsąc się z zimna i zdenerwowania. Wreszcie ujrzałem ojca. Obok niego ze spuszczoną głową szedł Żyd. Idąc jak najciszej, posuwałem się w pewnej odległości za nimi. Dopiero po dłuższym marszu zorientowałem się, w którym miejscu Żyd przekroczy granicę. Wtedy, idąc na przełaj, wyminąłem ich.
Wynurzyli się z jałowców. Widziałem, jak Żyd klęknął przed ojcem. Jak ten nachylił się, podniósł go i coś tłumaczył. Wreszcie jego drobna postać oderwała się od ojca i stając się coraz wyraźniejsza, zbliżała się ku mnie. Ojciec stał jakiś czas, wreszcie zawrócił i szybko znikł z pola widzenia. Żyd podszedł do zarośli i przystanął.
– Proszę pana…
Drgnął i błyskawicznie podniósł ręce do góry.
– Niech pan się nie boi. Zaprowadzę pana z powrotem do Polski, chce pan?
– O, tak – wykrztusił po chwili. – Nie znam języka i już nie mam siły się kryć. Złapią i oddadzą znów Niemcom.
Wziąłem go za rękę i szepcąc: „Ciiicho, cicho” – poszedłem z powrotem. Pot zalewał mi oczy. Jeżeli złapią, och, jeżeli złapią… Ta myśl aż do bólu świdrowała głowę. Nareszcie minęliśmy strefę nadgraniczną, a raczej neutralną. Jeszcze ze sto kroków i odetchnąłem z ulgą. W tej chwili słońce wynurzyło się zza gór, zalewając oślepiającym blaskiem miejsce, które dopiero co minęliśmy. Po tamtej stronie nadchodził patrol słowacki. Przyczailiśmy się na parę minut, ale patrol poszedł i nic nie zauważył. Nie mieli psa. Poszliśmy dalej. Żydowi strasznie trzeszczały pod nogami szyszki i gałązki, wcale nie umiał cicho chodzić.
Podczas zejścia w dolinę mijaliśmy chłopów, zdążających na pola. Wymienialiśmy „Pochwalony”, a Żyd uchylał czapki. Wreszcie doszliśmy do Grajcarka.
– Pójdzie pan do Krościenka. Przystanek jest w rynku, tam wsiądzie pan w autobus odchodzący o 9.00 do Nowego Targu. Dojedzie pan do dworca i tam już pociągiem pojedzie, dokąd zechce. To nic, że nie ma pan dokumentów. U nas trzeba mieć tylko bilet, dokumentów nikt nie sprawdza. Czy ma pan pieniądze? Chyba nie, ja panu dam.
W kieszeni miałem 50 złotych, które zgodnie z poleceniem ojca powinienem wpłacić na moją książeczkę PKO. Wyciągnąłem ją, z niej wyjąłem banknot i wręczyłem mu.
Wziął z jakimś dziwnym wahaniem.
– Do widzenia. Niech pan napisze, czy szczęśliwie pan dojechał. Nazywam się Zbyszek Lubieniecki. Może pan zaadresować tylko „Pieniny” albo „Leśnica Pienińska”, a na pewno dojdzie. Tutaj to nazwisko wszyscy znają.
Pewnego dnia usłyszałem rozmowę ojca i matki, że na dniach wyjeżdżamy do Nowego Targu. Wojna wisi na włosku i tu może być bardzo niebezpiecznie. „Na razie musimy zamieszkać w Nowym Targu, ponieważ muszę być w pobliżu granicy. Na wiosnę, jak Bóg pozwoli, wyjedziemy już na stałe do Warszawy.”