Zresztą takich problemów jest więcej. Szczególnie językowych. Już wcześniej pojawił się sygnał o „posługiwaniu się zwrotem”. Żywa mowa i jej „zwroty” to żywioł tej poezji. Dlatego nie dziwią korygujące ją wtręty autotematyczne. Bohaterowi towarzyszy mniemanie, że mowa karleje, nie jest już tak jędrna, jak w czasach jego młodości: ładny był ten nasz język czterdzieści lat temu / słowa są jak pieniądz gorsze wypierają lepsze. Tym bardziej że coraz mniej prywatnych nisz przechowujących własny, rdzenny język – otaczająca nas przestrzeń zalewana jest byle jaką i niczyją mową pospólną. Wyszydzanie jej banalności i brzydoty współtworzy kontestacyjny nastrój niejednego tekstu Zadury. W tym miejscu zbiegają się dwa wątki tej swoistej kontestacji – jeden dotyczy owego „publicznego języka”, zaś drugi czegoś, co ośmielam się nazwać „publicznym ciałem”. Z jednej strony jest to ciało idealne, sprężyste, modelowo szczupłe i wiecznie młode, symbol kultu sportu, ruchu i młodości, zaś z drugiej, bardziej poetę interesującej, to ciało słabe, bolące, potrzebujące farmakologicznego i kosmetycznego wsparcia (wzdęte kobiety / z nieświeżym oddechem / nie trzymają moczu), medialny fantom wypchany dobrymi życzeniami rozmaitych konsorcjów. Z tym „ciałem” Zadura polemizuje otwarcie i ostro (wszędzie dopada/ to złowieszczo szydercze / psi psi / faceta który nie dobiegnie / naszcza mi na buty / do zupy), marząc o wytchnieniu od marketingowej hucpy i nagonki, o odpoczynku przy czymś, co byłoby bardziej przyjazne / niż biegunka / hemoroidy / zgaga.
Na tym nie wyczerpuje się lista problemów. Kolejna kwestia wiąże się z wierszem regularnym pośród dominujących w tomie sprozaizowanych zapisów. To pierwsze „zmartwychwstanie” w tym zbiorku – rytmiczny wystrzał utworu Wożą, wożą generała. Zaskoczenie potęgujące się z wersu na wers. I pytanie, które zadaje sobie czytelnik: po cóż to „zmartwychwstanie” zaprzeszłej formy? I czy na pewno tylko o parodię chodzi? Bo taki wiersz mógłby napisać Jarosław Marek Rymkiewicz. Skoro skwitował rymem Smoleńsk, to mógłby i pośmiertną peregrynację (też rodzaj zmartwychwstania) generała Sikorskiego. Zamiast niego zadania podjął się Bohdan Zadura. I znów mamy ciało, „z trumny truchło”, oraz media, zaś po lekturze wiersza dochodzi ostatni element triady. Jest nim historia, a właściwie „robienie” historii. Zadura sprzeciwia się manipulowaniu patosem, nastrojami i „słusznym” osądem, zbyt jednoznacznemu orzekaniu o tym, czym jest prawdziwa, zaangażowana polskość. Stąd niechęć do tego, co wyprawiano z doczesnymi szczątkami generała, oraz tego, jak próbowano to zjawisko „rozpisać” i co starano się przy tej okazji rozegrać: A mnie znudził już ten wiersz Rymkiewiczowski // Choć jest miara nie ma miary wszystko chore / Czas najwyższy rozwieść się z telewizorem.
Przy okazji wersyfikacyjnej, „miarowej” zabawy natrafiamy na ślad przenikliwej i bolesnej konstatacji. Już nie tylko konstruowanie rzeczywistości przez media wydaje się zwodnicze i „chore”. Takim może się też okazać manipulowanie opinią publiczną przez naznaczoną autorytetem tradycji szlachetną formę klasycznego wiersza. Albowiem na targowisku „nie ma miary”. Wszystkie chwyty dozwolone, gra się na społecznych uczuciach w sposób zupełnie dowolny. Toteż Zadura dyscyplinuje swoje zapisy jak może. Nie chce grać na uczuciach. Raczej apeluje do zdrowego rozsądku. Intencji tej odpowiada prosta forma wypowiedzi – „wierszofelieton” reagujący na bezpośrednie dane publicystyczne, na różnie rozumiane „newsy”. Jeśli się wyłączy telewizor, pozostają radio, gazeta, internet. Z tego można czerpać całymi garściami, żeby potem w wierszu przefiltrować i osądzić. Niespieszna narracja tych dłuższych wierszy odnosi się również do wspomnień, na których tle obserwować można z uwagą zachodzące zmiany obyczajowe. Poeta jest nad wyraz czujny, potrafi uczepić się drobiazgu i wysnuć oryginalne, daleko idące wnioski. Pisząc o Międzynarodowym Dniu Języka Ojczystego, zauważa, że pewne słowa przestają być modne. I to nawet te podstawowe, jak „matka” i „ojciec”, zastępowane coraz częściej „mamą” i „tatą”: Dwanaście lat temu czytałem książkę Tadeusza Różewicza „Matka odchodzi”. Dostał za nią Nike. Ilekroć czytam nekrologi, myślę sobie, Boże, jaki aktualny tytuł. Prawie już odeszła, chociaż od czasu do czasu jeszcze się pojawia. Nie jest sama. Ojciec też odchodzi. Wśród tego typu utworów moją uwagę przykuła Koincydencja, chyba najbardziej klarowna realizacja modelu wiersza felietonowego. Nostalgiczna narracja z wolna przemienia się w ciepło ironiczną, a całość zamyka wzruszająca, żałobna koda. Zadura nie byłby jednak sobą, gdyby nie skomplikował i nie pogłębił przesłania: i zawsze będziemy pamiętać że sport to zdrowie / jak nas uczyła Kamila Skolimowska i Agata Mróz / i że macierzyństwo to też zdrowie a czasem nawet życie.
Pamiętać to znaczy pisać – o pamiętanych scenach, sytuacjach i ludziach. To także śnić o nich. Już wspominałem o „ciele nocnym”, podmiocie poruszającym się w nierealnej mgle, gotowym na każdą możliwą metamorfozę. Mówię o bohaterze „sennych zapisków” wypełniających drugą część książki. W tym swoim nocnym świecie nie podlega on presji mediów, obyczajów, języka. Owszem, język obrabiający oniryczne dane musi być uważny i precyzyjny, lecz paradoksalnie pozostaje jednak wolny. Najbardziej zagadkowe w tej książce jest przejście od wierszy do prozy. Może chodzi o rodzaj ucieczki? Potraktowałbym to raczej jako wytchnienie od symbolicznie rozumianych „tefałenowskich narratorów” i powrót opowieści do swego właściciela, nawiązanie głębokiego (irracjonalnego?) kontaktu z tym, co naprawdę własne. Tekstem przygotowującym nas do tego przejścia jest wiersz pt. Dar. U Miłosza „Dzień taki szczęśliwy”, Zadura natomiast wskazuje na ożywcze znaczenie nocy. Z ulgą opuszcza się jawę i związane z nią uwarunkowania. Ten, który mówi, „biegnie lekki”. Czy to nie kolejne „zmartwychwstanie” w tym tomie? Poezja, znużona przypisaną jej formą, odnajduje się ze zdwojoną mocą w onirycznym zapisie prozatorskim, w odświeżającym surrealizmie zdarzeń i obrazowych zderzeń. Odnosi się wrażenie, że bohater tych przygód po drugiej stronie świadomości rzeczywiście „nie czuje niczego prócz czułości” i każdej napotkanej w tamtym świecie osobie „poświęca całą uwagę”, jakby dziwiąc się temu wszystkiemu w stylu wziętym z Głupich myśli: Jakie mam prawo / żeby żyć dłużej / niż Albert Camus? // Albo Krzyś Mętrak / Witek Maj.
Tu chodzi o życie. I śmierć. O znoszenie uwarunkowań. W drugiej części tomu, w „oniriadzie” Zadury, odnajduje się najgłębszy sens literatury. Z żywymi i umarłymi doznaje się przygód. W jakimś celu, a i bez niego. Poza kontrolą „rzeczywistości” i jej namolnych instytucji narzucających warunki narracji. I to byłby ten ostatni rodzaj „zmartwychwstania”. Być może najważniejszy.