O tytule nowego tomu wierszy Bohdana Zadury mówiło się wcześniej i nim wziąłem książkę do ręki, miałem różne skojarzenia. „O, nie, ptaszku, jeszcze zmartwychwstaniesz, podniesiesz się” – słyszałem przekorny głos poety odnoszącego się do własnej twórczości, którą w pewnym sensie zamknął, tytułując poprzedni zbiór Wszystko. Krótko mówiąc: ponowne narodziny tego, który nie powiedział ostatniego słowa. Ponadto, znając skłonność autora do rubasznych gestów, już kreśliłem w wyobraźni obraz dżentelmena w słusznym wieku, któremu po okresowych kłopotach z opiewaną przez reklamy prostatą teraz wszystko układa się jak należy, o czym można barwnie, a w dwu słowach rzec: „zmartwychwstanie ptaszka”. Na to skojarzenie nakładało się jeszcze inne – zgodnie z nim słowo „ptaszek” oznaczałoby gagatka, łobuza, łapserdaka, któremu dane zostało jakieś zmartwychwstanie, podniesienie się, może nawet moralne. I w tym niemal oksymoronie byłby cały Zadura, zderzający sacrum z profanum, codzienność z dostojnymi ramami tradycji, wzniosłą aluzję religijną z czymś przyziemnym, prozaicznym.
Tak myślałem, zanim wziąłem książkę do ręki i przeczytałem tytułowy wiersz. Nie powstałby, gdyby nie rzeczywisty, niewielkich rozmiarów, szary ptak leżący przez jakiś czas na balkonie Henryka Berezy, przyjaciela poety. Utwór ten zadedykowano właśnie znanemu krytykowi, obdarzając go łaską współautorstwa. Narracja poetycka wywodzi się tu wprost z opowieści tego, który nie ma już siły, żeby otworzyć i zamknąć balkonowe drzwi; mimo że bezradny i zniedołężniały, nadal doświadcza przeżyć o charakterze metafizycznym. Dzisiaj, już po śmierci Berezy, czytam utwór Zadury jako poruszające requiem, jako wzruszający pożegnalny portret samotnego człowieka, który otoczony książkami, zamknięty w czterech ścianach mieszkania na czwartym piętrze w centrum stolicy środkowoeuropejskiego państwa / przy ulicy Widok, wpływał na los literatów i literatury. I – jak rozumiem nowy kontekst dwa lata temu pisanego utworu – nadal będzie wpływać. Bo o takie zmartwychwstanie w literaturze chodzi: to, co wydawało się martwe, budzi się, otrząsa, na nowo porusza. „Bereza zmartwychwstały” jest do wyobrażenia, choć dla mnie i wielu tak naprawdę wciąż żyje.
Po lekturze tytułowego utworu poczułem się zażenowany swoimi kabotyńskimi przypuszczeniami. Jak mogłem pomyśleć o jakimkolwiek innym „ptaszku”… Usprawiedliwienia szukałem w innych wierszach i chyba je znalazłem. Trop rubaszny czy krotochwilny wciąż jest w tej poezji żywy i ważny. Już pierwsza linijka tomu, samotna na wielkiej, białej kartce papieru, potwierdza możliwość takiego czytania. Przy łacińskim, namaszczonym tytule Ius primae noctis skromnie przycupnęło stwierdzenie „geny poszły w lud”. Tak pewnie nieraz bywało po akcie dokonującym się w majestacie prawa pierwszej nocy. Wzniosłość i fizjologia? Jeżeli tak, to można rzecz rozumieć dialektycznie: fizjologia szuka uzasadnienia, czyli wzniosłości, zaś ta druga prędzej czy później w użyciu i konflikcie obnaża swoje fizjologiczne dno. A jeśli nie obnaża, to Zadura sprowokuje sytuację, w której do takiego obnażenia dojść może. Ciało ma wiele do powiedzenia w tych wierszach i prozach poetyckich, i to zarówno „ciało dzienne”, jak i „ciało nocne”.
Najpierw przyjrzałem się obrazowi ciała w świetle dnia i jupiterów, bowiem obraz ten, w formie bezceremonialnych, a niekiedy cynicznych wtrętów bywa źródłem specyficznej ironii przenoszącej się z tych utworów na coraz większe obszary współczesnej poezji. U Zadury ukazywane z humorem skłonności czy słabości ciała przeciwdziałają dydaktyzmowi obowiązujących abstrakcji. Zastanawiam się, czy nie działa tu mechanizm analogiczny do sytuacji opisywanych w Konopielce – tam nadmiernie wybujałe ciągoty retoryczne i propagandowe neutralizowane były przez bąki głośno puszczane na wiejskim zebraniu. Tu bardzo często sferą „wzniosłości do rozbicia” bywa telewizja czy w ogóle mass media. One stwarzają abstrakcje w stylu „nieustającego piękna” i „wiecznego zdrowia”. Cóż na to może powiedzieć biedne ciało, które „się położyło / z pilotem”? Zmienianie kanałów nie pomaga, wszędzie to samo. I nasuwa się pierwsza poważna odpowiedź na pytanie o to, kto się nami karmi.
[Czy kanibalizm] Czy kanibalizmnie dlatego stanowi
takie tabu
że to Bóg
żywi się
ludźmi?
Druga odpowiedź wynika z wiedzy, że nieraz karmimy się sobą nawzajem. I właśnie tu natrafiamy najczęściej na erotyczne subtelności wierszy Zadury. Kiedy pochylając się / starał się zrobić dobrze / takiej jednej czarnej. Nie rozpędzajmy się, chodzi o czarną porzeczkę okopywaną przed zimą. Bohater źle stąpnął, zahaczył o krzew i w rezultacie porzeczka wyprężyła się / trafiając w jego słabe / miejsce. Oto obrazek z ogrodu pełen szybko unieważnionego seksualnego napięcia, choć żartobliwa pointa niesie również poważne przesłania: i tak stracił prawo / do posługiwania się zwrotem / strzec jak źrenicy oka.
„Zrobić dobrze takiej jednej czarnej” znajduje przeciwwagę w nagłej zmianie punktu widzenia. „Takie jedne” radzą sobie same, a poeta przysłuchuje się ich szeptom i jękom, językowi niedomówień. W tym świetle „przyłożenie ucha do jej muszelki”, choć chodzi o niewinne wspomnienie z wakacji i słuchanie szumu morza w muszli, nabiera nowego znaczenia, otwierając się na idiomatykę pornograficznych zaklęć znanych miłośnikom nocnych programów. Obraz intymnej cielesności pogłębia się w tej serii wierszy przez gramatyczne i płciowe przedzierzgnięcie, familiarne i poufne użycie rodzaju żeńskiego: „Przyłożyła ucho do jej muszelki”, „gdyby wiedziała (…) rozścieliłaby”, „gdyby była / nie przypominałaby”, „wyprężyła się”. Ukoronowaniem tego ciągu lirycznej opowieści jest Modlitwa feministki, godna zacytowania w całości: „Boże jaka jesteś piękna”. A żeby odbiór tego wątku nie był jednostronny, musimy pamiętać o Jesieni Don Juana i jej „obosiecznym” znaczeniu. Z męskiego punktu widzenia to tylko konstatacja zblazowanego lowelasa, przekonanie, że otaczające go kobiety nie potrafią funkcjonować bez prochów – „wszystkie (…) na antydepresantach” – a to rzuca poważny cień na styl jego umizgów i poziom miłosnych umiejętności. Natomiast jeśli potrafimy zmierzyć się z nieco opaczną gramatyką, to usłyszymy, że „wszystkie damy / na antydepresantach”, z naciskiem na „dać”/ „dawać” w pierwszej osobie liczby mnogiej – „dawanie” cokolwiek wymuszone, obwarowane koniecznością zażycia określonych środków. Nie ma tu mowy o radosnym, oddalającym od depresji, spontanicznym seksie. Jawi się on raczej jako kwestia kłopotliwa dla obydwu zainteresowanych stron.