Woof Wan-Bau – pod tym pseudonimem ukrywa się Joji Koyama, jeden z najbardziej pomysłowych, innowacyjnych oraz obiecujących reżyserów londyńskich, którego twórczość stanowi przykład niesłychanej charakterystyczności i odrębności. Artysta, który urodził się w Tokio, w wieku 8 lat trafił do Wielkiej Brytanii. Studia w zakresie sztuk pięknych ukończył w prestiżowym, londyńskim Goldsmiths University w 1997 roku, zdobywając spore doświadczenie w projektowaniu, ilustracji oraz eksperymentalnym filmie i wideo[1].
Jak twierdzi Woof Wan-Bau, teledyski zaczął tworzyć z bardzo egoistycznych powodów: chciał po prostu poeksperymentować i pobawić się filmowymi technikami, nie podejrzewając, że kręcenie obrazów stanie się wkrótce jego najważniejszą pasją. Na początku filmowej drogi, artysta traktował swoje realizacje jako odrębny projekt, stąd też przyjął pseudonim Woof Wan-Bau, który stanowi zabawną, językową konstrukcję, związaną z odgłosami szczekającego psa w języku angielskim (woof), japońskim (wan) i włoskim (bau). „To był żart, który sprawił, że mój pseudonim brzmi jak nazwisko modnego reżysera Azji, Wong Kar-Waia” [2] – opowiada. Poczucia humoru nie brak też artyście w jego wielokrotnie nagradzanych realizacjach – British Animation Awards czy Złote Lwy w Cannes to tylko jedne z wielu statuetek znajdujących się na liście nagród Koyamy.
W twórczości artysty widoczne jest przenikanie dwóch kultur: japońskiej i brytyjskiej, z których czerpie pełnymi garściami, co tworzy wbrew pozorom, całkiem spójną, wizualną, układankę. Trochę w niej zamiłowania do teatru kabuki, trochę do krzykliwego baroku. A wszystko to doprawione jest szczyptą surrealizmu, który sprawia, że obrazy artysty są tak niekonwencjonalne i charakterystyczne. Jednakże najważniejszą inspiracją do tworzenia filmów stały się całonocne maratony oglądania MTV. Jak twierdzi artysta, tylko wtedy można było obejrzeć najciekawsze wideoklipy, które wpłynęły na charakter jego twórczości.
Jedną z najważniejszych realizacji Koyamy stał się teledysk do utworu Coldcut „Whistle and a Prayer”. To zrealizowana z wdziękiem i bezpretensjonalnością animacja, która przypomina miejscami komputerową grę. Bohaterką jest dziewczynka z koszyczkiem, która przemierza miasto pełne pułapek. Rozszarpana przez psy, podąża do celu, by potem zniknąć w tle czerni. Na końcu pojawiają się złowrogie i krwiożercze pingwiny, które artysta uwielbia kolekcjonować (najczęściej w formie pluszowej lub plastikowej), usilnie się zapierając, że ów mania nie ma kompletnie żadnego wpływu na jego twórczość.
Podobnie prezentuje się kolejna animacja Koyamy, „Watermelon Love”, którego konwencja utrzymana jest w tonie subtelnego, erotycznego filmu. Oczywiście, brak tu jest jęków, ochów i achów czy ostrych, pornograficznych scen. Rolę główną odgrywa tutaj niewinnie wyglądająca prostytutka, zajadająca się owocami, obserwowana okiem klienta, będącego na narkotycznym, przyjemnym rauszu. Ten krótki metraż prezentuje się niezwykle lekko i zabawnie, co daje spore pole do popisu wyobraźni, reagującej w tym przypadku intensywniej, niż na widok stękającego, nagiego ciała, które zniechęca do innej, niż tylko fizycznej aktywności.
Zupełnie inaczej prezentuje się klip do muzyki The Duke Spirit „Cuts Across the Land”. To szalona, surrealistyczna podróż, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Znaczenia i konteksty ulegają osobliwemu przetasowaniu na oczach widza. Wokalistka zespołu staje się, żywym, cielesnym światłem umieszczonym w latarni morskiej, reflektorach samochodu, lampkach i lustrach odbijających promienie. Sam teledysk naszpikowany jest elementami animacji, która w tym przypadku jest mroczna i brzydka, choć zarazem dziwacznie elegancka. Trudno jest w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek spójnej narracji tego obrazu, jednakże wprowadza on widza w czysto estetyczny proces na pograniczu jawy i snu. Prawdziwymi, awangardowymi majstersztykami są na pewno klipy zrealizowane dla Mogwai „Friend of the Night” i Barbary Panther „Empire”.
Wspólnym mianownikiem obydwu obrazów jest silna ekspresja, tak charakterystyczna dla kabuki, a także nieuchronna obecność śmierci, która jest albo przerysowana, albo zrytualizowana. Konsystencja tych teledysków jest gęsta od tajemniczości, budującej napięcie oczekiwania na ostateczność, w której ciało wypada z gry i znika. Nie zmienia to jednak faktu, że wizualne smakowanie tej dziwnej i trudnej do jednoznacznego określenia konsystencji, którą raz za razem serwuje swoim widzom Woof Wan-Bau, sprawia obłędną wręcz przyjemność.