W domu przy Siemieńskiego pojawił się któregoś dnia Allen Ginsberg otoczony gronem wielbicieli. Podobno w kuchni wykonał swoisty ołtarz: w kostkę masła wbił zapałki, na których zawiesił chińskie dzwoneczki. Ikona amerykańskiej kontrkultury w podziękowaniu za gościnę pozostawiła też na ścianie autograf. Niemczyk jak mało kto rozumiał wagę tej wizyty, wspominał jednak później: „Ja przez ten autograf po trosze wiele lat później straciłem swoje mieszkanie (…). Jak do Mekki ściągały do mnie nieco infantylne tłumy, a wrodzona mi grzeczność (nie poddemonizowana bynajmniej jakimiś czarnymi instynktami) nie pozwalała mi tych tłumów kopnięciami wyrzucać. I zaczęły się te celebracje, misteria, lavensy, msze święte”.
Śmierć matki zakończyła definitywnie pewien etap w życiu Niemczyka. Jego pierwsza powieść – groteskowa wersja Fausta, którym okazuje się rasowa choć podstarzała kokota w przedwojennym stylu, wtłoczona w realia komunistycznej Polski – krążyła już w odpisach (sfinansował je Stażewski), kiedy podjął pracę nad kolejną książką. Podobno zawierać miała skrywany portret matki. Gdy ta zmarła, wstrząśnięty autor postanowił, że zerwie z pisaniem, o czym pisał w liście do Anki Ptaszkowskiej – współtwórczyni warszawskiej galerii „Foksal”, która nigdy nie zwątpiła w jego talent (to ona doprowadziła do publikacji Kurtyzany… we Francji, a w 2007 roku zainteresowała jej wydaniem Korporację Ha! Art). W 1969 roku Ptaszkowska zaprosiła Niemczyka do Zielonej Góry, by wziął udział w akcji My nie śpimy, którą przygotowywała na wystawę pt. Krytycy prezentują artystów. Niepokorna reprezentantka nowej awangardy ustawiła w jednej z sal trzy łóżka polowe, na których położyli się studenci Kantora: Wiesław Dymny, Stanisław Szczepański i Tomasz Wawak. Mieli tam pozostać pod czujnym okiem „permanentnego jury”, w skład którego wszedł m.in. Niemczyk. Czy można dziwić się oburzeniu zdezorientowanych przedstawicieli partii, którzy spodziewali się wydarzenia propagandowego a nie wykwitu nieokiełznanej artystycznej anarchii – w której krakowianin poczuł się jak ryba w wodzie, wymyślając kolejne szokujące w tej sytuacji hasła: „Tylko sen gwarantuje bezkarność” czy „Domagamy się kontroli”…
Czy w tym właśnie momencie rozeszły się drogi Krzysztofa Niemczyka i Tadeusza Kantora, jego najpotężniejszego jak dotąd protektora? Na pewno nie chodziło o władzę – autor Kurtyzany ani nie chciałby, ani nie potrafił odebrać „rządu dusz” twórcy „Cricoteki”. W gruncie rzeczy nie chodziło też o samą działalność sfraternizowanego z awangardą miłośnika Zoli, Czajkowskiego i Lei Padovani, aktorki włoskiego nowego realizmu, od której po wielu latach słania listownych wyznań otrzymał wreszcie fotografię z autografem; trudno uwierzyć, by Kantor tak radykalnie zmienił opinię o czymś, co przecież sam „wypromował”. Kto wie, czy o zmianie nastawienia do Niemczyka nie zadecydował jego naturalny ainstytucjonalizm, niepodpieranie się usprawiedliwiającym „wybryk”, budzącym szacunek i otwierającym drzwi wielu gabinetów terminem „sztuka”? Owa asystemowość objawiła się przecież nawet we „współpracy”, którą podejmował ze służbami bezpieczeństwa, zawiadamiając je np. o tym, że zamierza wejść z grupą hipisów do hotelu Grand pod hasłem „Kelnerze, ty dasz nam dziś napiwek!”, albo wysyłając funkcjonariuszy na poszukiwanie niespełnionego obiektu miłości, który miał jakoby pojawić się gdzieś na nielegalnym pokazie męskiego striptisu (Niemczyk skutecznie wytrącał z ręki broń ówczesnych szantażystów, nie ukrywając swojego homoseksualizmu).
Tymczasem środowiska artystyczne szukały podpory instytucjonalnej (nawet jeśli w którymś momencie będzie ona opozycyjna wobec władzy politycznej, nadal domagać się będzie statutów i regulaminów) – a Kantor miał na tym polu zbyt wiele do stracenia. Anka Piątkowska wyciąga z tego kolejne wnioski, pisząc: „Samo istnienie kogoś takiego jak Niemczyk podważało istotnie pozycję Kantora, ujawniając rozdźwięk między werbalizmem artystycznych manifestów a żywym doświadczeniem zawartych w nich idei”. A gdyby pójść tym tropem jeszcze dalej? Czyż nie jest tak, że Niemczyk próbował żyć w sposób niemożliwy, że z góry skazany był na porażkę, bo w naszym świecie nie ma miejsca na „jurodiwych”, jakiejkolwiek maści szaleńców bożych. Kantor twierdził podobno, że żadne miejsce ani żadne społeczeństwo na dłuższą metę nie zniosłoby kogoś takiego. Czyżby miał rację?
Pozbawiony wsparcia środowiska, pogrążał się w ubóstwie i poczuciu wyobcowania. Nie pomagały również niebezpieczne gry z bezpieką: poznał zapach aresztu i szpitala psychiatrycznego. Zmieniał mieszkania. Przy ulicy Retoryka zakochał się bez pamięci w… gołębiach, które wpuszczał do kuchni i stale dokarmiał, wydając na kaszę i ziarna ostatnie grosze. Przy Brackiej otworzył nielegalną „Piwiarenkę pod wulkanem”: jako że piwo było podówczas towarem deficytowym, przemierzał miasto z wielkim, parcianym plecakim i skupywał je butelka po butelce, by potem sprzedać każdą z niewielkim zyskiem.
Po Krakowie krążyła postać niemalże żebraka o twarzy zachowującej resztki świetności, często śmierdzącego piwem, pochylonego pod ciężarem parcianego plecaka, w którym grzechotały butelki. Takim spotkał go kiedyś, najzupełniej przypadkowo, Kantor. Niemczyk dobrze zapamiętał tę scenę. Bo poczuł się nagle jedną z figur Kantorowskiego teatru, a przed oczami przesunęły mu się kadry Kurki wodnej? Bo w geście kłaniającego się lekko, despotycznego „monarchy” dostrzegł coś, czego potrzebował najbardziej: szacunek? Zmarł zapomniany w styczniu 1994 roku w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Cztery lata po śmierci Kantora.
*
Od mniej więcej dziesięciu lat coraz częściej mówi się o Niemczyku. Nie tylko wydano Kurtyzanę…, jego opus vitae uzupełnione Traktatem o życiu Krzysztofa Niemczyka na użytek młodych pokoleń Anki Ptaszkowskiej, ale zorganizowano mu kilka dobrze przedyskutowanych wystaw: w Warszawie, Lublinie, a ostatnio w krakowskim MOCAK-u. Zaintrygował kuratorów i krytyków sztuki nowych generacji, którzy – jak Dominik Kuryłek, niezwykle obiecujący przedstawiciel tych dziedzin, rocznik 1979 – potrafią analizować nie tylko konkretne działania, ale także coś tak nieuchwytnego jak „osobowość twórcza”. Ciekawe, w którą stronę pójdą te interpretacje. Na razie to kwestia otwarta.
I jeszcze jedno: szkoda, że nie żyjemy już w czasach „wielkich narracji”. Z jaką przyjemnością przeczytałabym epicką powieść o małym, ale i wielkim zarazem świecie Krakowa między rokiem 1945 a 1989. Zarówno Kantor jak i Niemczyk znaleźliby się w gronie postaci pierwszoplanowych.