Seria Zabłąkani. Portrety nawiązuje do fotografii ulicznej, jednak tło jest łatwą do rozpoznania zaaranżowaną scenografią studyjną (na wszystkich zdjęciach taką samą). Bohaterowie to typowi mieszkańcy dużego miasta, których moglibyśmy spotkać na ulicy, jednak już na pierwszy rzut oka modele wydają się przestylizowani i upozowani: tancerz breakdance bez koszulki, młody chłopak „bez właściwości”, ze smutno spuszczoną głową, hipster w kapturze, kobieta w garsonce i sportowych butach, „biegnąca przez życie”, z torbami pełnymi zakupów w dłoniach. Każdego trapi jakiś problem, każdy ma pewną skazę – złamaną nogę, zwichniętą rękę, opryszczkę na ustach, oczko w rajstopach, tusz do rzęs rozmazany na twarzy.
Seria ma kolejną część: Zabłąkani. Detale, utrzymaną w zupełnie innej stylistyce. Na zdjęciach zrobionych poza studiem fotograficznym widzimy bohaterów odwróconych bokiem lub tyłem, w przeciwieństwie do postaci ze Zbłąkanych…, nie widzimy ich twarzy. Uwaga skupiona jest na przedmiotach należących do postaci: metalowym pręcie różdżkarza, wielkiej roślinie w donicy, trzymanej przez kobietę, czy szelkach dziecka, prowadzonego za nie przez dorosłego. Bohaterowie zdjęć jakby odwracają się od napastliwego obiektywu ulicznego fotografa/reportera, który w poszukiwaniu tematu, głodny ciekawych ujęć, bez uprzedzenia i z nonszalancją „strzela” fleszem przechodniom prosto w twarz.
W przypadku większości prac z łatwością odczytujemy gatunkowe tropy i miejsca, w których Brytyjka puszcza do nas oko. Kiedy jednak łączymy punkty między poszczególnymi zdjęciami i wydaje się nam, że pojęliśmy zamysł serii, artystka rozbija tę konstrukcję – np. łamiąc konwencję fotografii ulicznej zdjęciem zwierzęcia w ruchu – być może jest to pies, lis albo wilk – nie wiemy na pewno, ponieważ obraz wypełnia jedynie kawałek tułowia zwierzęcia oraz trzymająca jego puszysty ogon kobieca ręka.
Seria Ślady walki wiernie naśladuje zdjęcia robione na miejscu zbrodni przez fotografów policyjnych w latach 60. W przypadku fotografii Strand mamy oczywiście do czynienia ze zbrodnią, która nigdy się nie wydarzyła, i której przebiegu nie poznamy. Muszą wystarczyć nam poszlaki, dowody sfabrykowane przez artystkę. Widzimy więc na jednym zdjęciu jasną plamę na dywanie, na innym drzewo oznaczone namalowanym farbą krzyżykiem, a na jeszcze innym samochód z otworzonymi drzwiami, z zagadkowymi strzałkami dorysowanymi do zdjęcia. Tutaj przewodnictwo Strand się kończy, nie doczytamy, jak w gazetach, kto był ofiarą i ile strzałów oddał sprawca – historię musimy dopisać sami.
Artystkę, jak przyznaje ona w wywiadzie dla magazynu „Saatchi Art”, nie interesuje, czy publiczność zrozumie jej przekaz. Pragnie tworzyć otwarte opowieści, bez początku, środka i końca, które będą rozbrzmiewać w widzach, zmuszać ich do przetwarzania tego, co zobaczyli, jeszcze długo po powrocie do domu. „Kiedy patrzę na zdjęcie i nie mam pojęcia, o co w nich chodzi, wtedy wiem, że mi się udało” – mówi Strand.
Czy jednak Strand się udaje, jeśli dużo silniej od samych zdjęć oddziałują na widza fragmenty wystawy, dające wgląd w pracę artystki? Wspomniany na początku Trawiasty sweter i Kostium magnetyczny, służące do przyciągania nowych materiałów i inspiracji, albumy i gablotka z wycinkami ze starych gazet i instrukcji obsługi, zbudowane z nich obracające się wieże (Ścinki), książki poświęcone geometrii i sztuce magicznej, a na końcu, zamykające wystawę przedmioty-instalacje: Niezapisane zapiski, Indeksowanie nieindeksowanego oraz Niepotwierdzone prawdy – to prace skonstruowane i wybrane przez artystkę z humorem, pozwalające zajrzeć do jej głowy, zrozumieć jej motywację. Jedną z najzabawniejszych notatek z prasy, wyciętych przez Strand, jest zdjęcie kobiety siedzącej w samochodzie po stronie kierowcy, z czarnym workiem na głowie, podpisane: „(…)KOBIETA-KIEROWCA Z ZAKRYTYMI OCZAMI, powyżej pani Audrey Guldo, zadziwiła swoich sąsiadów w Metter Ga. jeżdżąc ulicami z workiem na głowie. Nie chce wyjawić, jak udała się jej ta sztuczka”.
Gotowe fotografie oraz materiały, których zebranie i reinterpretacja poprzedziły sam proces tworzenia, wzajemnie uzupełniają się, pozwalają lepiej poznać i zrozumieć świat Clare Strand. Jednak to skrawki inspiracji oraz przedstawione w instalacjach artystki sposoby jej myślenia i działania, wywołują silniejsze uczucia niż zdjęcia, stanowiące koniec twórczej ścieżki. Być może Strand zastawiła na widza konceptualną pułapkę, w którą sama wpadła. Nastawiona na to, aby złamać przekonanie o „prawdziwości” fotografii, żonglując elementami rzeczywistości i mistyfikacji, stworzyła mdłe połączenie dosłowności i abstrakcji. Fotografie przykuwają uwagę, są estetycznie intrygujące, jednak przez swoją fragmentaryczność, pewną absurdalność i częsty brak zrozumiałych korelacji, stają się emocjonalnie obojętne. Strand jakby nie pozwalała nam się prawdziwie zaangażować, przypominając ciągle, że nic nie jest tym, czym się wydaje. Dopiero w zetknięciu z eksponatami stanowiącymi pole jej artystycznej autokreacji, znajdujemy brakujący element wiarygodności, dopiero w tym miejscu możemy doznać czegoś więcej niż jedynie estetycznej satysfakcji.