Do pełnego zgłębienia problemu, jak się zorientowałem, trzeba było odwiedzić bibliotekę Emory University w Atlancie, gdzie przechowywane jest archiwum Laury Ulewicz. Najważniejszym, nigdy dotąd nie opublikowanym, świadectwem młodzieńczego okresu twórczości Ulewicz jest zaś jej Dziennik, który we fragmentach udostępnił Stephen Vincent. Taniec życia – pochodzący z 1955 roku wypis z niego (pisałem o nim w numerze 6/2013 „Odry”) – czyta się z uznaniem dla wrażliwości autorki, jej spostrzegawczości i zdolności do wyrażania emocji oraz przekazywania ich piórem czytelnikowi. Autorka miała wtedy dwadzieścia pięć lat. Oto fragment:„Obserwowałam dziewczynkę tańczącą z chłopcem, widziałam ją w oczekiwaniu, z podniesionymi ramionami, dłońmi złączonymi nad głową, jakby w błaganiu do jakiejś siły wyższej, aby chłopiec uniósł ją wysoko, ponad jej wysokość, ponad swoją wysokość. Ona tego nie wymagała, ale czekała, zniecierpliwiona, spoglądając na niego gniewnie, gdy zbyt długo się ociągał, stukała obcasem, gdy zbyt długo pozostawał zajęty swym własnym wirowaniem, wiedząc, że nie może zmusić go do uniesienia jej ponad swoją i jej wysokość. Aż wreszcie uroczyście porywał ją w górę i jej ręce rozłączały się i jej ramiona rozkładały się i obejmowały – nie jego – ale powietrze, jakby starała się je uścisnąć, otwierając się na cud życia, cud doznawania istnienia (…)”.
Warto zwrócić uwagę na podjęty tu w lirycznym trybie motyw zależności kobiety od mężczyzny – subtelnej, lecz jednak wyraźnej zależności, uczenia się cierpliwości w wyczekiwaniu na coś, co od niego zależy. Dociekliwy czytelnik z pewnością dostrzeże tu wątek tkliwej kobiecości, który przewija się przez całą twórczość Ulewicz. Jakby zdziwiona, autorka przygląda się światu trochę z niedowierzaniem i słabym zrozumieniem swojej roli w życiu. Czeka na coś, czego pragnie z utęsknieniem, co nie nadchodzi, ale nie zawsze czeka biernie: gdy po wielu doświadczeniach wreszcie dojrzewa i bierze sprawy w swoje ręce.
Niezbite dowody przynależności pani Ulewicz do pokolenia Beatu znalazłem przeglądając bibliografię z drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przede wszystkim jest awangardowe czasopismo „ARK”, numer III z 1957 roku, gdzie Laura Ulewicz występuje jako Laura Uronivitz, co jest zniekształconą formą nazwiska Uronovitz, które pani Laura nosiła po poślubieniu kilka lat wcześniej poety Bernie Uronovitza. Ten numer rozpoczyna wprawdzie Louis Zukofsky, ale cała reszta jest wypełniona poezją głównych przedstawicieli Beat Generation, takich jak Allen Ginsberg, Jack Kerouac i Lawrence Ferlinghetti, a poza nimi Gary Snyder i Philip Whalen, a ponadto przywódca duchowy bitników, Kenneth Rexroth; jak i Thomas Parkinson, znany z tego, że opublikował pierwszą antologię grupy: A Casebook of the Beat (T.Y. Crowell, 1961). Trudno więc o bardziej bitnikowskie otoczenie zestawu wierszy Ulewicz. Warto dodać, że poprzedni numer tego czasopisma, w tym samym towarzystwie bitników, rozpoczynają wiersze Denise Levertov… Koło więc się zamyka.
W wierszu z tegoż numeru „ARK”, zatytułowanym Jak św. Jerzy spotkał smoka, znalazłem potwierdzenie specyficznej, niezwykłej wrażliwości poetyckiej pani Laury – spotęgowane tu jakby przez dręczące poetkę demony. Smokowi nadaje ona płeć żeńską:
Wprost z samej dziczy
Gdzie dzicz stanowi prawa
Schodząc prosto z góry
Wynurzyła się. Spowita
Goryczą, wynurzyła się.
Dalej – przypisuje smoczej samicy moc i waleczność, wystarczającą, żeby zaatakować św. Jerzego. Choć jasne jest, że smoczyca nie ma szans w tym starciu i że walczy tylko po to, żeby się poddać i polec w bólu; wykazuje przy tym jednak odwagę i nonkonformizm, wykraczające poza granice mitu – co ostatecznie pozwala jej zagrać na uległości świętego i zjednoczyć się z nim cieleśnie, jak w poniższym fragmencie:
(…) oddała mu swoją noc
Gdy on dał jej swą łagodność
I pomiędzy sobą stworzyli
Dwugłowe dziecię nazwane
Wspólnością.
Śledząc dalsze losy podążającej tropem bitników poetki, natrafiłem w swojej kwerendzie na już dotyczące roku 1957 jeszcze inne znamienne i cenne dla moich poszukiwań wydarzenie. Otóż w tym to roku 19 stycznia Laura Ulewicz, nadal jako Uronovitz, czyta nie gdzie indziej, a w Six Gallery w San Francisco – tam właśnie, gdzie Allen Ginsberg zaledwie trzynaście miesięcy wcześniej wstrząsnął widownią pierwszym publicznym czytaniem Skowytu (por. Michael McClure: Odczyt w Six Gallery, przełożony w Polsce w nr. 4/2008 „Nowej Okolicy Poetów”). W grupie siedmiu poetów, określających siebie jako „Siedem Bezpańskich Kotów” (ang. Seven Stray Cats), Ulewicz przedstawia dwa swoje wiersze: Kochankowi drzew i Przybyłam do domu. Jej poetycka wrażliwość w tym czasie, nadal zgrabnie dobrze artykułowana, ewoluuje teraz w stronę brzydoty i pokraczności. Tak zaczyna się wiersz Przybyłam do domu:
Gdy nauczyłam się być ludzką
wróciłam do miejsca
gdzie wyrosłam i spiskowałam z sarnami,
gdzie nasze uszy trzepotały jak kochankowie na tylnych
siedzeniach i mijali nas pijani myśliwi
roszczący sobie prawa do ziemi
z łuskami od nabojów i porozrywanymi stanikami
z kondomami i butelkami do zwrotu.
Dwa miesiące później, 3 marca 1957, grupa „Siedem Bezpańskich Kotów” ma następny występ, tym razem w Town Hall Theatre, w Berkeley w Kalifornii. Laura Uronovitz jest dalej wśród nich i czyta ponownie swoje wiersze. Nie można chyba być bardziej bitnikiem w tym czasie od uczestników takich spotkań poetyckich w Six Gallery i Berkeley…