Zgadzam się (…) z Simone Weil, kiedy mówi, że tytuł Księcia Tego
Świata nie darmo nosi diabeł.
Czesław Miłosz, Widzenia nad Zatoką San Francisco
Czesław Miłosz przekonywająco dowodzi swoich tez w Widzeniach nad Zatoką San Francisco, obficie czerpiąc ze światowej literatury – od Dantego, Szekspira i Klonowica po Becketta, Gombrowicza i Ginsberga. Jednakże wśród ponad sześćdziesięciu nazwisk mistrzów pióra, tylko raz, raz jedyny, wymienia nazwisko kobiety, i to chyba przez pomyłkę. Simone Weil, bo o niej mowa, przydzielił Miłosz rolę wzmocnienia wizji diabła w Widzeniach… Wiedzie mnie to, naturalnie, do pytania, jaki stosunek mógł mieć Miłosz do literatury przedstawicielek płci pięknej?
Po krótkich dociekaniach i przekartkowaniu innych zbiorów esejów Miłosza, potwierdza się, że poeta nie był kobiecą poezją, i być może w ogóle tego rodzaju literaturą, głębiej zainteresowany. Oprócz Simone Weil, jedną z niewielu autorek, do których Miłosz miał stosunek nadzwyczaj pozytywny, była amerykańska poetka, Denise Levertov. Miłosz przetłumaczył jej wiersze na polski i zostawił obfitą korespondencję z tą autorką. W przedmowie do własnego wyboru jej poezji Żółty tulipan (Znak, 1999) tak pisze o pierwszym etapie jej twórczości: „…te wiersze, szlachetne w intencjach, i oklaskiwane przez tłumy młodych, niezbyt mi się artystycznie podobały. Sam kiedyś podobne popełniałem i całą tę grę znałem z doświadczenia. Natomiast ty mi się podobałaś, Denise, bo byłaś piękną kobietą…”. Wczesna poezja Levertov była bardzo społecznie zaangażowana – a tego Miłosz nie lubił. Z powodu tego zaangażowania często łączono tę autorkę z bitnikami. Jest ona nawet uwzględniona w zbiorze Women of the Beat Generation (red. B. Knight, Conan Press, 1996), gdzie występuje obok prawdziwych pisarek beatu, m.in. Diane di Prima, Lenore Kandel, Joanne Kyger, Janine Pommy Vega i Anne Waldman. Coś buntowniczego było w jej poezji w latach sześćdziesiątych; i choć okazała się poetką znakomitą, to była za gładka w tonie i sposobie wyrazu i chyba nie była dostatecznie przeciw.
Motyw bitniczek przywodzi mi na myśl inną poetkę, niemającą żadnego związku z Denise Levertov, poza jednym, nikomu nie znanym, faktem. Nic o tym nie wiedziałem, odwiedzając dwukrotnie, na początku obecnego wieku, poetkę amerykańską polskiego pochodzenia, panią Laurę Ulewicz (1930–2007), w jej domostwie, w niewielkim miasteczku Locke, położonym w dorzeczu rzeki Sacramento. Podążałem wtedy tropem polskich Amerykanów w literaturze, po tym, jak zupełnie niespodziewanie, bo dociekając polskości Charlesa Bukowskiego, odkryłem ich ślady w dwóch zbiorach poezji opublikowanych w latach osiemdziesiątych przez wydawnictwo New Rivers Press: Blood of Their Blood (red. Victor Contoski, 1981) i Concert in Chopin’s House (red. John Minczeski, 1987).
Intencją wizyt u pani Ulewicz było poszerzenie moich własnych horyzontów literackich; pragnąłem wówczas zgłębić, w jakich okolicznościach kształtowały się charaktery pisarskie współczesnych mi pokoleń Polaków zamieszkałych w USA. Pani Laura była w tym czasie głęboko odizolowana od świata i swojej przeszłości; musiałem uciec się do znajomości w świecie znanym i bliskim bitnikom, żeby do niej dotrzeć. Prowadziła, z wyboru, już wręcz pustelnicze życie w oddalonym od cywilizacji miasteczku, z brukowanymi ulicami i drewnianymi chałupami, z ogródkami na zapleczu domostw. Po dłuższej rozmowie wspomniała mi o swojej przygodzie z wielkim brytyjskim wydawnictwem Penguin w czasie, gdy była w Anglii, ale chyba powrotna jazda motocyklem wzdłuż kanałów i przepięknych krajobrazów Delty Sacramento tak mnie rozproszyła, że na jakiś czas kompletnie o tej sprawie zapomniałem.
Dopiero po nieoczekiwanej śmierci pisarki, kiedy spotkałem się w San Francisco z egzekutorem jej spuścizny literackiej, Stephenem Vincentem, przypomniały mi się jej słowa. Vincent pokazał mi oryginał listu Penguina do Laury Ulewicz, informującego ją o planowanym wydaniu tomiku w serii Penguin Modern Poets, w którym jej wiersze miały się ukazać obok poezji właśnie Denise Levertov i samej Sylvii Plath. Byłoby to trochę szokujące wziąć do ręki tomik poezji z wierszami tych trzech autorek, ale do jego wydania nie doszło. Jak wynika z następnego listu skierowanego do poetki, redaktor serii nie mógł przekonać swoich kolegów w wydawnictwie do opublikowania zbiorku zawierającego wiersze trzech kobiet. Był to rok 1965.
W czasie gdy ją odwiedziłem, Laura Ulewicz pracowała w galerii sztuki w Locke i uprawiała warzywa w swoim ogródku. W wieczornych rozmowach, odpowiadając na moje dociekliwe pytania, wracała do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poprzedniego stulecia, kiedy to jako młoda i zbuntowana dziewczyna z polskiej rodziny w Detroit przybyła, dokładnie w 1951 roku, do San Francisco, po uprzednich swoich przygodach życiowych w Chicago i Nowym Jorku.
Lecz nie okazała entuzjazmu, gdy w rozmowie zaliczyłem ją do pokolenia Beatu – czym byłem głęboko zdziwiony, bo czytałem wcześniej wiele o jej działalności w czasie apogeum tego ruchu. Poza tym, jak się dowiedziałem, jej twórczość została doceniona m.in. w ważnej książce zredagowanej przez Richarda Peabody’ego pt. A Different Beat: Writings by Women of the Beat Generation (Serpent’s Tail, 1997). Nie rozumiejąc przyczyny jej niechęci do podejmowania tej kwestii, cierpliwie przystałem na ton rozmowy i próbowałem drążyć temat innymi sposobami. Lecz na pytania dotyczące bitników i szczegółów życia w latach pięćdziesiątych, pani Laura odpowiadała nadal zdawkowo lub w ogóle schodziła na inne tory. Od czasu tamtego pobytu w domu poetki zdobyłem jednak, niezależnie od jej wyznań, sporo informacji dotyczących jej twórczości i działalności w tym kluczowym dla niej okresie, a także pogłębiłem wiedzę na temat jej duchowego pokrewieństwa z bitnikami.