Jaką rolę odgrywają dzisiaj media w kształtowaniu kultury? Jak oceniłby Pan ich wpływ?
Mają bardzo duży wpływ, podobnie jak politycy. Niestety nie jest to wpływ pozytywny. Chcę powiedzieć przede wszystkim o dewaluacji słowa – ono tak strasznie staniało… Moje pokolenie bało się używać słów, bo za nieostrożność można było nawet pójść siedzieć. Za wszystko mogli cię pociągnąć do odpowiedzialności. Dzisiaj wygadywane są niesamowite rzeczy i nikt za to nie odpowiada. W moim nowym filmie – który ma być komedią – jedna z postaci mówi: „wiesz, że ty stajesz tam, gdzie kiedyś stało ZOMO?!”. Nawet w ekipie dyskutowaliśmy, czy warto coś takiego umieszczać w scenariuszu… Ale dla mnie to było jedno z najokrutniejszych zdań, jakie w ostatnich latach usłyszałem, obrażające mnie do głębi – oczywiście pośrednio, ale jednak. Dlaczego więc ja, chociaż w takiej formie, mam nie zaznaczyć, że to była obraza większej części społeczeństwa? Podobnie jak ze słowami, że Ślązacy to „zakamuflowana opcja niemiecka”. Do dzisiaj wciąż jest to cytowane. A ile jest takich zdań! To wszystko ma wpływ na kulturę. Kończy się na „gwiazdy mają wszystko za darmo”, „lenie i nieroby”, „czy was ktoś rozliczy?”. Media jednego dnia nazwą cię celebrytą, drugiego gwiazdą, a artystą to już najrzadziej.
Jak wobec tego widzi Pan sytuację krytyki artystycznej? Czy ma ona jeszcze rację bytu – i czy jest potrzebna?
Zapisałem sobie kiedyś zdanie Boya-Żeleńskiego: „Im dłużej żyję na świecie, tym bardziej inteligencja i dowcip bez dobroci wydają mi się niesympatyczne i niezajmujące”. Tak, bo dzisiaj jest inteligencja i dowcip, tylko bez dobroci – albo dla własnego popisu, albo z nienawiści, że mnie nie jest dane tworzyć, tylko muszę opisywać czyjąś twórczość. Wychowałem się wśród spadkobierców tego podejścia, jakie miał Boy-Żeleński. Pamiętam, kiedy byłem młody – jak myśmy się żarli z krytykami teatralnymi, filmowymi! Ale siedzieliśmy przy jednym stole. Wiedziałem, że jesteśmy tak samo wyedukowani, że chodzi nam o to samo. A dzisiaj? Teraz nawet bym nie spotkał takiego krytyka, a on nie chce spotkać mnie.
Nie mam więc, niestety, poczucia, że krytyka chce tworzyć, współtworzyć. A kiedy nasz kraj podzielił się w tak bezsensowny sposób, to jeszcze dodatkowo nie wygląda to dobrze… Dobrym przykładem jest sytuacja z najnowszym filmem Andrzeja Wajdy. Specjalnie chciałem sprawdzić, co napiszą o nim w prawicowych gazetach – ostatecznie dowiedziałem się, że lepiej, żeby Wajda umarł, bo nic dobrego już nie zrobi. Jak można uwierzyć w taką krytykę? Wobec tego chorego podziału, jaki się wytworzył w Polsce, gdzie jest ten krytyk, który byłby moim drogowskazem? Gdzie mam zlokalizować swoje zaufanie? Bo każdemu z nas jest potrzebna krytyka.
Mówiąc o potrzebach – czego, Pana zdaniem, w dzisiejszych czasach najbardziej potrzebuje polski film?
Podam przykład. Robiłem spektakl Teatru Telewizji według Aleksandra Fredry w ramach projektu Trzy razy Fredro. Ja adaptowałem Świeczka zgasła, razem z moim synem, a także z Agnieszką Radzikowską. Dobrze, że uczestniczył w tym wybitny artysta obrazu, Adam Sikora, który panował nad operatorami, bo oni sami przyznawali, że nie potrafią już malarsko ustawić kadru. Cały czas filmują polityków, robią seriale albo reklamy. Zawody pokrewne, odpowiadające za realizację, zostały wpuszczone w taniość, szybkość, pozbawione artystycznej ambicji.
Film bardzo potrzebuje zawodów pokrewnych – to jest pióro reżysera, tym się „pisze” film. Od tego zależy, czy scena zostanie „wyrwana” z głowy, czy nie. Tego bym więc życzył filmowi – wsparcia zawodów pokrewnych; żeby nie zapomnieć o tych, którzy są również twórcami, choć dzisiaj nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.
Myślę, że potrzebne jest też – a może raczej ja bym sobie tego życzył – żeby do kina wróciło moje pokolenie. Bo go nie ma. Nie tylko jego zresztą. Jeżdżę na wiele spotkań, głównie w związku z moją książką [Tak sobie myślę…]. Przychodzą na nie różni ludzie, młodsi, starsi, więc namawiam ich, by poszli do kina. Ale oni mówią: „A nie, poczekamy jak będzie w telewizji”. Na co ja – „To ja wam tak zrobię, że mojego filmu nie dam do telewizji!”. Ale wiadomo, że dam… (śmiech) Mówią też: „Panie, ja tego smrodu popcornu nie zniosę”. Ja też mam z tym trudności, mówiąc szczerze. W kinie chcę rozmawiać z ekranem, a obok mnie znajdują się rozwaleni, gapiący się bezmyślnie osobnicy, nic tylko postawa: „Baw mnie!”.
Myślę też, że film potrzebuje – i tego bym mu również życzył – przebicia się na europejskich festiwalach. Jeżdżę do Wenecji, Karlovych Varów i obserwuję, co się tam dzieje. Dlaczego na ważnym festiwalu nie może być dwóch polskich filmów, a dwa francuskie mogą zaistnieć? Niby muru berlińskiego już nie ma, ale ciągle jesteśmy marginalizowani. I to zależy nie tylko od nas. W ostatnich latach było kilka tak dobrych filmów, że spokojnie mogły nas reprezentować na każdym poważnym festiwalu. Myślę też, że to, co robi PISF, czyli wchodzenie w koprodukcje, jest słuszne – chociaż Instytut często jest za to krytykowany. Wchodząc na rynek, trzeba próbować korzystać z różnych drzwi. Rozsławienie polskiego filmu to robota dla młodszych reżyserów, na przykład Małgorzaty Szumowskiej.
Co wyróżnia polską kinematografię na tle innych krajów? Z jakich osiągnięć możemy być dumni?
Trochę o tym mówiliśmy. Penetracja historii. Dowiaduję się – ja, który jednak coś o tej historii słyszałem od rodziców – o wielu tematach. Dla mnie wielkim zaskoczeniem była awantura wokół Pokłosia. Na przykład oglądając film Obława, w pierwszej scenie widzimy dwóch idących mężczyzn, rozmawiają o piłce nożnej; nagle jeden wyciąga spluwę i zabija drugiego. Okazuje się, że oto Ślązak z AK wykonał wyrok na drugim Ślązaku, który był w Wehrmachcie, siłą wcielony. Myślałem, że po takiej scenie, straszliwej, będzie awantura w mediach. Ale nikt tego nie zauważył – tej polskiej tragedii.
Mogę zresztą opowiedzieć taką historię. Miałem przyjaciela, który za komuny pracował na uniwersytecie, gdzie zarabiał grosze. Dorabiał jako przewodnik. I raz miał pokazać Włochy harcerskiemu zespołowi Gawęda… Pojechali oczywiście na Monte Cassino. Korciło go, żeby pokazać dzieciom coś więcej, więc poprosił kierowcę, żeby zawiózł ich do samej miejscowości Cassino, na cmentarz niemiecki. A tam, na tym niemieckim cmentarzu – polskie nazwiska. Taka właśnie jest wojna. Na drugi dzień już nie pracował jako przewodnik, wiadomo: „Jak pan może mówić, że Polacy w Wehrmachcie byli?!”.
Albo to, że szeregiem kobiety były gwałcone przez Armię Czerwoną – tego można dowiedzieć się z Róży. Ja się nie dziwię temu plastykowi z Gdańska [Jerzy Bohdan Szumczyk], który zrobił rzeźbę, a właściwie pomnik gwałconej kobiety – to jest penetracja jakiegoś tragicznego okresu, znanego pokoleniu moich rodziców. To właśnie zobaczyłem w filmie Smarzowskiego.
Jakie wyzwania, Pana zdaniem, stoją przed polską kinematografią w najbliższych latach?
Jest mi trudno odpowiedzieć, bo wydaje mi się, że sam takie wyzwanie rzuciłem. Nie możemy jeszcze o tym wiele mówić, bo film jest w powijakach. Dopiero nad nim pracujemy. Postanowiłem zrobić krok dalej – albo raczej krok w bok – od tych wszystkich poważnych tematów historycznych, które kino zaczyna odkrywać. Zadałem pytanie, czy z tych kwestii, które nas głęboko dotykają, są dyskusyjne, możemy już się zaśmiać? Jak Roberto Benigni w filmie Życie jest piękne. Jest tam taki dialog: „Tata, bo Luigi mówi, że z nas zrobią guziki…” – „Jak to? Synu! Ja się będę zapinał na Giuseppe?”. Kiedyś siedziałem na kolacji z Benignim w Rzymie, on błaznował jak zwykle, a ja powiedziałem mu jedno: „Wiesz, Roberto, ja takiego dowcipu bym nie mógł zrobić. Nie chodzi o to, że nie jestem w stanie zaryzykować, po prostu nie przeskoczę czegoś takiego”. A on mówi: „Wiesz, bo ty za blisko Auschwitz mieszkasz”. Pomyślałem sobie wtedy – ma rację.
Czy wobec tego polscy odbiorcy są gotowi, by zaśmiać się z naszego płytkiego, niedouczonego katolicyzmu? Czy są w stanie zaśmiać się z wyssanego z mlekiem matki antysemityzmu? I czy możemy się zaśmiać z naszego histerycznego patriotyzmu? Sam byłem taki. Po co w 1968 roku leciałem do Collegium Novum, wiedząc, że milicja weszła i wszystkich pałują? Oczywiście po to, żeby dać się pobić, żeby „Pod Jaszczurami” pokazać rany. Potem, w latach 80., już inaczej na to patrzyłem. Więc to jest według mnie bardzo ważne pytanie: czy możemy się z tego wszystkiego już zaśmiać?
Myślę sobie, że na firmamencie polskich twórców filmowych jestem predysponowany do mówienia o takich sprawach z przymrużeniem oka. Wiem, że umiem rozbawić widza. Mój syn też umie. Więc róbmy to, co już umiemy robić. Tylko publiczność – jak ona to wytrzyma? Chociaż może to złe pytanie, bo publiczność wytrzyma dobrze. Ale jej reprezentanci? Nie krytycy, raczej… kręgi opiniotwórcze. Bo to są właśnie kręgi. Kiedy patrzę na przykład na festiwale, powiedzmy na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie każdy musi coś napisać, to wygląda to zabawnie. Każdy komentator ostrożnie maca, bada, aż w końcu przychodzi wieczór, kiedy się przydziela nagrodę krytyki i tam jeden, dwóch krytyków ustawia całość. Potem wszyscy inni piszą w tym, wyznaczonym już, kanonie. Jest opcja prawa i opcja lewa. Krytycy używają sformułowań wykorzystanych wcześniej gdzie indziej. Bo ktoś powiedział, że to właśnie jest dobre.
Co Pan myśli o wpływie nowych technologii na obecny stan polskiej kultury? Czy dostrzega Pan jakieś zmiany związane z rozwojem nowych technologii w swojej pracy artystycznej?
Nie, chyba nie jestem tutaj dobrym przykładem. W ogóle nie zauważyłem wpływu. Oczywiście, piszę scenariusz na komputerze. Ale jak mam napisać o tym, że ktoś ma sobie wyznać miłość – przechodzę na pióro. Na rękę. W tych poważnych rzeczach. No, ale to może taki rys pokoleniowy.
Poza tym nowa technologia cyfrowa daje ten komfort, że dwa tygodnie po zdjęciach mam zmontowany film. A kiedyś całymi dniami siedziało się nad stołem montażowym, sklejało taśmę. Jak chciałem coś zmienić, przemontować, to wstydziłem się powiedzieć, bo to były dwa dni roboty. Jak w pocie czoła wyrobiło się scenę, to miało się pewność, że to właśnie jest najlepsza opcja. A teraz, kiedy można szybko wprowadzać zmiany, tę pewność się traci.
Technologie zmieniają też ludzką mentalność. Teraz chodzi głównie o to, żeby zaistnieć. Po co otwiera się bloga? Po co nam facebook? Właśnie po to, żeby zaistnieć. Nawet rodzina mnie dopinguje – „Tata, pisz dalej, bloga otwieraj!”. A ja nie chcę, już napisałem to, co chciałem. W Pradze podszedł do mnie młody widz i pyta: „Dlaczego pan nie ma facebooka?!”, „Panie, a mam mieć?”, „Bo ja chcę wiedzieć o Panu wszystko!”. Ale ja może nie chcę wszystkiego powiedzieć. Chcę jak najwięcej schować. To, co wyrzucam – to dlatego, że jestem, a raczej bywam, artystą.
1 comment
Dziękuję. Czytam -‘Tak sobie myślę’-i słucham przemyśleń Pana Jerzego Stuhra z najgłębszą uwagą. Dobrze, że chce się dzielić. Powodzenia. Magda Mierowska
Comments are closed.