Kiss me baby
Historia seksu zaczyna się na ekranie od… pocałunku. I na nim poprzestaje we wczesnej (jakże długiej) fazie „dojrzewania”, czyli mniej więcej do początku lat 60. Williams wyznacza nawet dokładną cezurę – 1963 rok, i nie jest to bynajmniej data zawieszenia Kodeksu Produkcyjnego (1934–1966), który z dokładnością co do trzech sekund określał czas zetknięcia ust postaci, jak i sposoby jego kadrowania czy oświetlenia w tzw. romantycznej, rozmytej aurze.
Rok 1963 to data wypuszczenia do szerokiej dystrybucji zaledwie 58-minutowego filmu Andy’ego Warhola (po raz pierwszy w kinach!) wymownie zatytułowanego Pocałunek. Składało się na niego „właściwie” 13 pocałunków, filmowanych co prawda w planie „od pasa w górę”, ale karygodnie gwałcących konwencję narzuconą przez kodeks Haysa (nie dość, że widać tu język i zęby całuśników, to jeszcze czas przylgnięcia warg do siebie był oburzająco długi!). Wszystkie one finezyjnie wyłamywały się także z konwencji hollywoodzkich (mamy tu pocałunek gejowski), jak i pornograficznych przedstawień. „Nowelowy” film Warhola, oczyszczony z dialogów i jakiegokolwiek zarysu akcji, skupia się na „perwersyjnej esencji pocałunku”, tworząc jego swoistą fenomenologię.
Trudno wskazać na podobny gest w całej późniejszej historii kina. Bliski takiemu ujęciu może się wydawać jedynie Carlos Reygadas w Cichym świetle (2007), w którym scena pocałunku żonatego mężczyzny z kochanką na wzgórzu jest mimo społeczno-religijnego zakazu aktem niemal sakralnym. W marcu 2014 roku na YouTube pojawił się ponad trzyminutowy filmik First Kiss sygnowany jako efekt projektu artystycznego. Jego autorka, Tatia Pilieva, miała zaprosić do udziału 20 osób, łącząc je przypadkowo w pary, tak by nieznajomi mogli przeżyć między sobą pierwszy pocałunek, a ona mogła zarejestrować wszystko cyfrową kamerą w czarno-białej poetyce. Ten z założenia intrygujący projekt, wyświetlony przez użytkowników Internetu ponad 80 milionów razy, okazał się wiralową kampanią firmy odzieżowej WREN. Niestety.
Niewątpliwie cała ta akcja z jej komercyjnym finałem wzbudziła niemałe emocje. Pierwszy (prawdopodobnie) pocałunek w historii dużego ekranu (The Kiss, 1896) tym bardziej nie pozostał bez echa, zwłaszcza że poprzedzono go dobrze zakrojoną promocją: „Długa na 42 stopy taśma, którą oglądamy w kinetoskopie, z porażającą dokładnością ukazuje najdrobniejsze szczegóły każdej fazy pocałunku. Prawdziwość tego obrazu jest objawieniem. Kinetoskop i zapis pocałunku to obietnica nieskończonych możliwości” (s. 39). Niewątpliwie! Inny efekt wzbudza słynny opis u Marcela Prousta (ze Strony Guermantes), a zdecydowanie inny – para całująca się w parku, na scenie teatru, na fotografii czy obrazie Klimta. W kinie, w wypadku tak znaczącego powiększenia dochodzi wręcz do absurdu „widzialności” i nie tylko podniecenie rozszerza nam źrenice, ale i strach okazuje się mieć wielkie oczy. Słuszność miał więc Siegfried Kracauer, pisząc, że „ogromne obrazy małych zjawisk materialnych stają się odkryciami nowych aspektów rzeczywistości”, po czym dodawał (co prawda w kontekście zbliżenia dłoni Mae Marsh z Nietolerancji [1916, D.W. Griffith]), że „wyizolowane od reszty ciała i znacznie powiększone (…) zmieniają się w nieznane organizmy pulsujące własnym życiem” (s. 42). I tak od atomizacji ciała do fetyszyzacji jeden krok – tym bardziej mając na względzie osławione nogi Marleny Dietrich czy zmitologizowaną twarz Grety Garbo.
Owszem, można się całować dla samej przyjemności całowania (i na tej pieszczocie poprzestać), jednak konwencje kina klasycznego mówią nam, że pocałunek to zmysłowa synekdocha seksu, akt (przed)erotyczny oświetlany zazwyczaj w trzech punktach, wiodący do efektu zaciemnienia. A w tym mroku to my już wszyscy doskonale wiemy, co się będzie działo.
Ta eliptyczność, czyli figura retoryczna celowego pominięcia, wydobywa na światło dzienne inną figurę. Linda Williams skwapliwie korzysta z tej dialektyki, także w wypadku czasownika „to screen”, który znaczy przede wszystkim „wyświetlać coś na ekranie”, ale również „osłaniać kogoś lub coś za pomocą ekranu”. Jak zdaje się potwierdzać w licznych przykładach w kinie, cała historia seksu jest nieustającą grą zasłon, odsłon i przezroczy, w których „nie chodzi jednak o teleologiczny postęp ku ostatecznej, jasnej wizji »rzeczy«, jakby ta rzecz istniała zawsze i wymagała po prostu ukazania. Seks jest aktem, a pewną część tej »rzeczy« da się ukazać. Mimo to, jak postaram się wyjaśnić, jednorodna prawda – którą mogłyby uchwycić kamery lub mikrofony – nie istnieje. Mamy raczej do czynienia ze skomplikowanym, niebezpośrednim, odgrywanym aktem, a każde ujawnienie pociąga za sobą element zakrycia, pozostawiając pole dla wyobraźni” (s. 10).