Obaj zmarli w grudniu 1953 roku, Julian Tuwim przeżył Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego zaledwie o trzy tygodnie. Przez całe życie zbliżali się do siebie i oddalali, kłócili się i przyjaźnili. Tuwim (rocznik 1894) był starszy od Gałczyńskiego niewiele ponad dziesięć lat, ale traktował go jak syna, którego nie miał. Marnotrawnego syna. Pomagał, ratował, wybaczał, czasem karcił. Ale zawsze wyciągał rękę z pomocą. „Tuwim nie tylko miał naśladowców, ale miał i uczniów – pisał Jan Lechoń. – (…) Bez Tuwima Gałczyński nie byłby Gałczyńskim”.
Podczas pogrzebu Gałczyńskiego Tuwim stał na warcie honorowej. „…widziałem, że Tuwim jest blady jak trup” – napisał Jarosław Iwaszkiewicz, który stał obok. Julian Tuwim zerwał listek z wieńca leżącego na trumnie i schował na sercu. „Był bezradny, był oszołomiony nagłą śmiercią jednego ze swych najzdolniejszych uczniów” – wspominał Marian Piechal. Następnego dnia pojechał z Anatolem Sternem do żony i córki Gałczyńskiego. „Kira bezgłośnie płakała w ramionach Tuwima” – pisał Stern. Powiedział dziewczynce, że jeśli będzie potrzebowała rady ojca, może zawsze na niego liczyć.
Po śmierci Gałczyńskiego Tuwim napisał wiersz Hołdy, prawdopodobnie ostatni w życiu.
A to co za makabryczna kolejka?
Kto do Cienia z hołdami się tłoczy?
Dobrze, cieniu, że masz martwe oczy,
Jeszcze lepiej, że i usta twoje
Śmierć wieczystym zamknęła spokojem,
Miłosierna Śmierć Dobrodziejka
A najlepiej, że już nie masz siły,
……………………………………………
Potrzeba afirmacji
W dziesięciolecie śmierci poetów Antoni Słonimski, który dobrze znał obu, mówił w „Tygodniku Powszechnym”, że przy wszystkim, co dzieliło Tuwima i Gałczyńskiego, jedno było na pewno wspólne: „potrzeba afirmacji, aprobaty ze strony odbiorcy, i to nie tego elitarnego, tylko jak najbardziej powszechnego”. A nie w każdym czasie należy się afirmacji domagać, mówił Słonimski, „…bo wtedy trzeba iść na daleko idące ustępstwa wobec siebie, wobec swojej prawdy”. Szukając aprobaty, można zaprzeczyć samemu sobie.
Być może to właśnie potrzeba afirmacji prowadziła jednego i drugiego w złą stronę. Gałczyńskiego przed i po wojnie częściej, Tuwima po wojnie dalej. Obaj poparli władzę zainstalowaną w Polsce przez Stalina, obaj napisali teksty, które są im wypominane do dziś. W jednym z powojennych listów do Mieczysława Grydzewskiego przebywający na emigracji Jan Lechoń zażądał od twórcy „Wiadomości literackich” obietnicy, że gdy już wrócą do Warszawy, to przynajmniej przez rok „Wiadomości” nie będą drukowały żadnych utworów Tuwima.
Ale paradoksalnie to był dowód, że podziw Lechonia dla poezji przyjaciela ze Skamandra mimo powojennych grzechów i napisanych głupstw nie wygasł. Rok przymusowego milczenia to była bardzo lekka kara. Zwłaszcza że Lechoń nie wszystkim zamierzał wybaczyć: „…bez wieszania się nie obejdzie” – pisał do Grydzewskiego. Owszem, Tuwima wybroni, ale takiego na przykład Gałczyńskiego trzeba będzie skazać na dożywotnie wygnanie. Jakiś czas później napisał w Dzienniku: „…nigdy bym nie wymienił Gałczyńskiego jednym tchem z Tuwimem”.
Nie tylko dlatego, tłumaczył, że to Tuwim pokazał innym, w tym Gałczyńskiemu, drogę do niezmierzonych możliwości słowa, nie dlatego nawet, że w grotesce, którą tak zawrotnie żongluje Gałczyński, to Tuwim był pierwszy. Dlatego że w Tuwimie nigdy nic nie było na niby!
Słowopiewca, logofag, larwa
Nie ma pewności co do tego, kiedy Tuwim i Gałczyński się poznali. Gałczyński musiał czytać wiersze Tuwima, bo czytali je wtedy wszyscy, a grupa Kwadryga, do której należał, miała wpisany w program bunt przeciw skamandrytom. Tuwim pewnie kojarzył młodego poetę przynajmniej od momentu, gdy jesienią 1926 roku w „Cyruliku Warszawskim” ukazał się poemat Gałczyńskiego Piekło polskie, a w nim złośliwe charakterystyki ówczesnych wielkich. Także Tuwima: „- Tyżeś to? – rzekłem. – Tyżeś to, Tuwimie, / aże po pępek pogrążon w ignisie? / Czyś to ty, mój słowopiewco, logofagu, larwo? / Milczał, słowa łykając krągłe, i się / w ignisie smażył cum honore parvo”. Ignis to z łaciny płomień i nazwa wydawnictwa, w którym Tuwim wydawał wiersze, logofag to słowożerca, a larwa… to larwa.
Tuwim nie obraził się i gdy parę miesięcy później Gałczyński wpadł w tarapaty, pomógł. Gałczyński, wcielony w 1926 roku do wojska, na przepustce w Warszawie trafił za jakąś rozróbę do aresztu. Zaprzyjaźniony z sanacyjnymi oficerami Tuwim załatwił zwolnienie, ale Gałczyński, zamiast wrócić do jednostki, znów się upił, tym razem z mającym go pilnować kapralem. „Rankiem następnego dnia do drzwi mieszkania Tuwima zapukali dwaj żołnierze. Konstanty przyszedł błagać mistrza o ratunek dla kaprala Matusika” – wspominał Aleksander Maliszewski. Po paru miesiącach Tuwim ostatecznie wyciągnął Gałczyńskiego z wojska.
Później ratował go jeszcze nie raz. Gdy po pijanemu awanturował się w publicznych miejscach. Gdy porzuconego przez kompanów, bełkoczącego i agresywnego trzeba było wykupywać z rąk kelnerów. Gdy bez pomocy lekarza nie był w stanie wrócić do równowagi. Dla przyjaciół, z którymi pił, nie był już wtedy atrakcyjny.
Tuwim patronował debiutowi Gałczyńskiego w pismach skamandrytów. To był warunek sławy, bo to skamandryci rozdawali w przedwojennej poezji karty. Druk wiersza w miesięczniku „Skamander” znaczył więcej niż debiutancki tomik, którego nie przeczytał nikt spoza rodziny. Gałczyński dedykował Tuwimowi wiersze, słał listy z deklaracjami przyjaźni i słowami zachwytu, z naklejonym po słowie „Twój…” kwiatem bratka. Zaczęli nawet współpracować. W 1931 roku Gałczyński był współautorem jednej z szopek politycznych „Cyrulika Warszawskiego”. W 1935 roku wspólnie napisali dla Hanki Ordonówny dość nieudaną rewię Widowisko nr 1, która padła krótko po premierze.