Skromna, urocza i bardzo utalentowana. Laureatka konkursu Hydro Active City. Artystka totalna. Zajmuje się grafiką, animacją i scenografią multimedialną. Szuka inspiracji w naturze i w teatrze.
Dominika Plewik: Kim jest Olga Warabida?
Olga Warabida: Myślę, że dobre byłoby określenie artystka wizualna, ponieważ głównym moim zajęciem jest scenografia multimedialna i w tym się najbardziej odnajduję. Skończyłam grafikę na gdańskiej ASP, ale wcześniej licencjat zrobiłam z nowych mediów w Warszawie. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w Trójmieście, gdzie poznałam osoby, z którymi zaczęłam współpracę.
Dlaczego wybrałaś Warszawę? Nie chciałaś zostać w Gdańsku?
W Gdańsku robi się zupełnie inne rzeczy niż w Warszawie. Estetyka jest różna. Nie wiem czy zaczęłabym coś takiego robić w Warszawie, wszystko potoczyło się tak, że mieliśmy w pracowni konkurs na plakat do Opery Bałtyckiej. Zajmowałam się animacją i byłam na specjalizacji z grafiki multimediów, ale ciągle mi czegoś brakowało. Chciałam więcej animować i tworzyć ruchome rzeczy. Napisałam do ludzi, którzy organizowali ten konkurs na plakat do Opery i zapytałam, czy nie potrzebowaliby jakiejś animacji. Nie myślałam wtedy o tym, że im spodoba się moja animacja i będą ją chcieli wykorzystać w spektaklu Gianni Schicchi w Operze Bałtyckiej. Nie myślałam też, że zaangażują mnie na poważnie w ten projekt. Wysłałam swoje portfolio do Rafała Kłoczko – dyrygenta, który organizował wspomniany przeze mnie konkurs na plakat, chodziło o operę Le Ville. Po jakimś czasie odezwał się do mnie i powiedział, że potrzebują kogoś takiego jak ja. Miałam wówczas na koncie kilka animacji, jednak nie zdawałam sobie wtedy sprawy w jak poważny projekt weszłam. W konkursie na plakat zajęłam co prawda II miejsce, ale wydaje mi się, że tak naprawdę wygrałam znacznie więcej.
Myślę, że w Warszawie faktycznie jest więcej punktów zaczepienia, można robić więcej rzeczy dla publiczności. Jest więcej instytucji teatralnych, operowych czy w ogóle kulturalnych. Mimo to myślę, że miejsce zamieszkania tak naprawdę nie gra pierwszej roli. Wróciłam z Gdańska do Warszawy, bo tutaj się urodziłam, mam rodzinę i przyjaciół, a Trójmiasto jest dla mnie drugim domem, do którego chętnie wracam.
Co takiego pociągającego jest w scenografii? Chyba ciężko jest stworzyć multimedialne projekcje do utworów jednego z najbardziej cenionych artystów opery – Giacomo Pucciniego?
Na pewno sam teatr. Kiedy pierwszy raz tworzyłam scenografię, miałam najlepsze warunki techniczne, chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zaczęła mnie pociągać scenografia, to co jest za kulisami. Scenografia multimedialna jest uważana za dość nową dziedzinę, chociaż nie jest to do końca prawdą, bo pojawiła się ona już w latach 60., a jej prekursorem był zresztą Polak – Stanisław Kotkowski. Tworzył swoistą „grę świateł”, głównie w Australii , ale dziedzinę scenografii multimedialnej zapoczątkował także w Polsce. Nie został on jednak tutaj doceniony – ja odkryłam go, kiedy pisałam swoją pracę dyplomową.
Praca tradycyjnego scenografa jest bardziej sprecyzowana, natomiast moja wręcz odwrotnie. Sami reżyserzy nie wiedzą, jak mnie traktować, uważają, że scenograf multimedialny to coś pomiędzy animatorem, VJ-ingiem a właśnie tradycyjnym scenografem. Każdy element mojej pracy musi współgrać ze scenariuszem, muszę aktywnie współpracować z reżyserem. Jest mnóstwo wytycznych, do których muszę się w skrupulatny sposób dostosować. Już wcześniej powinnam wiedzieć, kto gdzie będzie na scenie, to ja zazwyczaj muszę się dostosować do aktorów. Można powiedzieć, że praca scenografa multimedialnego to trochę takie „tworzenie w trakcie”. Czasem rodzi się coś, kiedy oni już ćwiczą, tak jak było przy Giannim Schicchim.
Jak długo przygotowujesz taką scenografię? Jest to czasochłonne?
To zależy. Przygotowania do opery Pucciniego Gianni Schicchi w Warszawskiej Operze Kameralnej trwały miesiąc i to było naprawdę bardzo mało czasu. Wynikało to głównie z faktu, że nie było funduszy na ten spektakl, on w ogóle miał nie dojść do skutku, ale zadzwonił do mnie producent i powiedział: „Olga, mamy miesiąc, zdążymy?”. Dyrygent mówił, że zdążymy, reżyserka mówiła, że zdążymy, więc powiedziałam, że mi też się uda. Przy tym spektaklu pracowali głównie młodzi ludzie, więc wydaje mi się, że to też jest siła napędowa do pracy w szybkim tempie.
Studiowałaś za granicą – w Wielkiej Brytanii. Myślisz, że tam są większe możliwości niż w Polsce?
Tam jest zupełnie inny system nauczania w szkołach artystycznych, jest większa otwartość, ale przy tym są mniej utalentowani ludzie niż w Polsce. Przynajmniej w moim odczuciu.
Ja na początku studiów nie wiedziałam dokładnie, co będę robić. Wahałam się między grafiką projektową, animacją, malarstwem – wszystko mnie wówczas w jakiś sposób pociągało. To co bardziej mi się podobało w Anglii, to pracownie, które są otwarte dla wszystkich. Tam nie jest tak, że np. studiujesz rzeźbę. Tam studiujesz Art & Design i możesz zajmować się wszystkim. Od grafiki przez animację aż do malarstwa. Wydaje mi się, że to jest dobre dla młodych ludzi, którzy nie mają do końca sprecyzowanych upodobań. Fajne było też to, że tam każdy student miał taki swój „boks” do pracy, przy którym był guziczek. Naciskając go można było poprosić odpowiedniego profesora, który podchodził do studenta i z nim rozmawiał. W Anglii jest bardzo indywidualne podejście od studenta.
Czy możesz powiedzieć, że masz swój autorytet, mistrza, który zainspirował Cię do tworzenia scenografii multimedialnej?
Myślę, że tak. To jeszcze nauczyciel ze szkoły plastycznej – profesor Andrzej Kalina. Niesamowity człowiek, do dzisiaj mam z nim kontakt. Ponownie spotkaliśmy się w Szkole Polsko-Japońskiej, gdzie profesor prowadzi pracownię grafiki warsztatowej. Co prawda miałam z nim zajęcia tylko przez rok, ale było to fajne doświadczenie. Kiedy zdawałam na Akademię, pomógł mi i poświęcił naprawdę sporo czasu. Profesor Andrzej Kalina z pewnością jest osobą, którą mogę wyróżnić. Jeśli chodzi o samą scenografię, to moim mistrzem jest wspomniany wcześniej Stanisław Kotkowski.
Na gdańskiej wystawie Hydro Active City w 2013 roku został zaprezentowany projekt Twój i Mariusza Samóla, Little Ice Age. Czerpaliście inspiracje z historycznych przekazów głoszących, iż w przeszłości zimy w naszym klimacie były tak srogie, że możliwe było podróżowanie pomiędzy Szwecją a Polską po zamarzniętej tafli Bałtyku. Skąd akurat taki pomysł?
Tak, to był konkurs w którym należało nawiązać do klimatu krajów nadbałtyckich. Konkurs zorganizowany był przez Nadbałtyckie Centrum Kultury w ramach międzynarodowego projektu artystycznego ART LINE. Trochę zainspirowałam się zapamiętanym obrazem z mojego dzieciństwa, stałam z tatą na plaży, nad morzem i pytałam, co tam jest po drugiej stronie. Byłam ciekawa ile musielibyśmy przejść po morzu, żeby dojść na drugi brzeg. Tata opowiedział mi historię, że dawno temu, kiedy morze zamarzało, można było przejść po Bałtyku i dotrzeć do Danii. Ja przy okazji konkursu spojrzałam głębiej, bardziej wnikliwie w te opowieści taty. Legendy są takie, że kiedyś można było przejść z Polski do Szwecji czy do Danii, natomiast nie ma nigdzie faktycznej dokumentacji, wskazującej na to, że ktoś to zrobił. Wiadomo natomiast, że po zamarzniętej tafli można było przejść z Danii do Szwecji. To tyle jeśli chodzi o ciekawostki atmosferyczne.
Konkurs Hydro Active City miał pewne wymogi, musiał być interaktywny, digitalny, cyfrowy i przede wszystkim mocno współczesny. Interakcja musiała się mieścić wzdłuż kanału rzeki Redunia. My zrobiliśmy ten projekt wspólnie z Mariuszem Samólem. Stworzyliśmy instalację dźwiękową, stanowiącą pewną interwencję w miasto. Ludzie, spacerujący wiosną po kładce nad Radunią mogli doznać zimowych wrażeń, rekonstruując doświadczenia towarzyszące przekraczaniu zamarzniętego Bałtyku. Chcieliśmy, aby nasz projekt był odczytany przede wszystkim przez zmysł słuchu, głównym jego punktem był dźwięk łamiącego się lodu. Ciężko było wstawić i utrzymać prawdziwy lód na przełomie wiosny i lata, ciężko też utrzymać projekt na otwartej przestrzeni, gdzie obok jeżdżą samochody i jest mnóstwo pieszych. Jednak udało nam się, pomyśleliśmy, że do dobrego projektu wystarczy sam dźwięk, który stworzyła zresztą moja ulubiona Ania Suda.