Kobieta staje tu w całej okazałości ceremonialnych form. Na równi z mężczyznami. Może odprawiać mszę, może wziąć udział w rycerskiej walce. Wpisuje się tym strojem nie tylko we współczesne zmiany w ceremoniale, ale także zagarnia jego całą historię. Bowiem suknia przygotowana przez Zbylut, jest jakby wyciągnięta z lamusa. Zbylut podstępnie sugeruje formą swojej sukni, że kobieta była obecna w tym ceremoniale od zawsze. Że za jej obecnością w nich dzisiaj przemawia nie tylko nowinkarstwo, ale i jakaś zapominana (odrzucona?, zepchnięta?) tradycja.
Gdyby kobieta w sukni Agaty Zbylut stanęła za ołtarzem, wyglądałoby, że jest ona na swoim miejscu. Gdyby kobieta w sukni z szalików pojawiła się na jakiejś rekonstrukcji bitwy odgrywanej przez stadionowych rycerzy, wyglądałaby jak duch, symbol, ucieleśnienie ich racji. Nikt z uczestników nie śmiałby rzucić w nią kamieniem. Ze świątyń siłą wyprowadza się zamaskowane na kolorowo punk buntowniczki, a nie zamknięte w precyzyjnej formie stroju księżniczki.
Z punktu widzenia mody, formy proponowane przez artystkę są anachroniczne i stanowią one obrzeża mody. Choć moda przecież historycznie wyrasta z dworskiego ceremoniału, który jest jednym z jej źródeł. Ale z czasem strojne formy damskiego ubioru zostały uznane za zbyt ograniczające. Stały się one niebezpiecznym symbolem „zniewolenia” kobiet, zamknięcia ich w formach nie tylko modowych, ale i sztywnych formach społecznych. Jeżeli możemy mówić o tym, że moda miała swój Fashion and Women’s Liberation Movement to szedł on zawsze w kierunku wygody, zapewnienia swobody ruchów. Dosłownie (sprawa spodni), ale ta dosłowność miała w sobie również szerszy sens. Łączona była ze swobodą dokonywania decyzji i pełnienia funkcji, do których kobiety nie były dopuszczane. Ale od ponad już stu lat, suknia w formie jaką proponuje Agata Zbylut była kompletnym przeciwieństwem tej modowej walki o wyzwolenie kobiet.
Moda wydaje się dla feminizmu kontekstem niby oczywistym, a jednak niesłychanie trudnym. Oczywistym, bo moda tak jak feminizm w centrum zainteresowania stawia kobietę. Odnosi się do kobiet. Do nich / nas jest skierowana O nich / nas opowiada. I teraz rodzi się pytanie: jak opowiada? I kto, poprzez modę, opowiada o kobietach. One / my same? Czy też jakiś rodzaj sformalizowanej władzy? Czy moda jest językiem kobiet i służy wyrażeniu ich / naszej autonomicznej tożsamości, czy może opresyjną wobec nich / nas narracją władzy?
Moda jako zjawisko rynkowe i urynkowione należy też do języków, którymi posługuje się władza. Rynek zaś nie lubi feminizmu, bo chociaż lubi się określać mianem „wolnego”, głównym dla niego zagrożeniem jest idea wolności. Feminizm zaś jest politycznym ruchem, dla którego idea wolności jest jedną z głównych wartości, w imię której podejmuje się działania (czy też nawet walkę).
Należy również pamiętać, że moda jest językiem gotowym do tego, by wyrażać w nim wolność, niezależność, siłę i autonomię kobiecości. Siłę tkwiącą nie tylko w kobietach, ale w ogóle w ludziach. Stoję bowiem na stanowisku, że nie istnieje człowieczeństwo bez kobiecości. Że kobiecość jest cechą człowieczeństwa, a nie płci. Ta funkcja języka mody często tkwi jednak w uśpieniu. I potrzeba nierzadko rewolucyjnego impulsu, który by pozwolił jej przemówić. Moda mimo wszystko przez lata wytworzyła mechanizmy obronne, chroniące ją przed tego rodzaju impulsami z zewnątrz. Moda bowiem chce sama decydować o własnych rewolucjach, po to, by nie wymknęły się one zasadom rynkowej gry. Feminizm? Tak, proszę bardzo, pod warunkiem jednak, że to ja (moda), powiem wam (kobietom) czym jest ten cały feminizm. A właściwie, jak on wygląda.
Dlatego między innymi na przełomie roku (2014 / 2015) komercyjny międzynarodowy magazyn „ELLE” wymyślił w swojej brytyjskiej edycji hasło „rebranding feminizm”, traktując feminizm jako hasło, które może posłużyć do poszerzenia rynku sprzedaży dóbr luksusowych, zagarniając pojęcie feminizmu do promowania produktów przemysłu mody. „Tak wygląda feministka” – mówią na łamach tego magazynu gwiazdy i celebrytki ubrane zgodnie z najnowszymi trendami lansowanymi przez przemysł.
Akcja ta była bezpośrednią kontynuacją pomysłu, na jaki wpadł dyrektor kreatywny marki Chanel, Karl Lagerfeld, zamieniając pokaz mody w uliczną manifestację. Ale jakbyśmy to mogli wyrazić współczesnym językiem – manifestację fake’ową. Nieprawdziwą, sztuczną, udawaną, odgrywaną (fake – po angielsku: podróbka, trik, falsyfikat, zwód, fałszywka). Ulica, na której odbywała się ta manifestacje była po prostu scenografią pokazu zbudowaną w paryskim Grand Palais, gdzie zawsze odbywają się pokazy tej marki, a manifestacja to po prostu grupa modelek na wybiegu, wykrzykujących hasła i zaopatrzonych w transparenty, tak samo sztuczne i tak samo papierowe, jak udająca jezdnię i fasady budynków scenografia. To rodzaj teatru, który w dodatku nie niesie ze sobą jakiegokolwiek oczyszczenia (katharsis). Bo też ten teatr pozbawiony był dramatu. Był czystą dekoracją. Wpisując się pozornie w grono sympatyków feminizmu, marka Chanel tak naprawdę usiłuje go skonsumować, by nie przeszkadzał w dalszej konsumpcji dóbr luksusowych.
Inną formę wprowadzenia feminizmu do mody wymyślił parę sezonów wcześniej Rick Owens. O ile na pokazie Chanel za feministki przebrane były wyłącznie białe szczupłe topmodelki, o tyle Owens wprowadził na wybieg przede wszystkim afroamerykańskie stepperki. Stepping to rodzaj afrykańskiego tańca połączonego z czymś na kształt żołnierskiej musztry, wzbogacony okrzykami i wyrazistą ekspresją twarzy, uprawianego przez stowarzyszenia afroamerykańskich studentek (i studentów) wyrażającego ducha wolności i dumy z własnej tożsamości. Był to w modzie gest rewolucyjny, niemający chyba sobie w ostatnich latach równego. Gest przełamujący wyobrażenie o kobiecie mody jako białej, młodej, szczupłej dobrze sytuowanej miłośniczce drogich ubrań i dodatków. Był to gest również w jakimś sensie antyrynkowy, lub co najmniej wprowadzający zupełnie nowe i nieoczekiwane spojrzenie na rynek mody. Pokazujący, że znaczenie słowa „kobieta” jest znacznie szersze od tego, w jakim do tej pory używała go moda. Było to prowokacyjne pytanie do europejskich burgeois, do middle class, czy naprawdę dorosła do tego, by zrozumieć modę jako ponadnarodową, ponadklasową, ponadrasową wspólnotę kobiet?
Pytanie tylko, na ile moda sama z siebie, cokolwiek by nie robiła, nie detonuje tego typu gestów. Bo przecież w czym wzięły udział tak naprawdę zaproszone do pokazu stepperki? Czy nie w promocji drogiej marki dóbr luksusowych?
A z drugiej strony, czy ta moda nie stanowiła dla nich jakiegoś rodzaju przebrania? Przebrania, które pozwoliło im odegrać rolę, której odgrywanie słusznie im się należy. Na równych prawach z innymi? A czy modelki z pokazu Chanel, które musiały odegrać na koniec feministyczną manifestację, w ramach tego teatru nie uzyskały po raz pierwszy głosu? Nie stały się przez tę przebierankę realnymi kobietami? Realnymi kobietami przejmującymi symbolicznie władzę (a więc realnymi księżniczkami). Ostatni dyktator mody, Karl Lagerfeld, szedł niby na czele tej manifestacji, ale jakoś tak z boku i niepewnie.
Poprzez użycie w swojej instalacji w Orońsku sukien, Zbylut mówi: przecież władza, jej instytucje i jej rytuały oparte są na przebierankach. Podobnie jak stepperki Ricka Owensa, i jak modelki z pokazu Chanel mówi: mamy prawo do tej przebieranki. Do kostiumu, który jest symbolem sprawowania władzy. Do bycia księżniczkami. W kościele, na stadionie i w modzie.