W warszawskiej Zachęcie do 13 września można było oglądać imponująco rozbudowaną wystawę pt. Dzikie Pola. Historia awangardowego Wrocławia, która – co warto podkreślić – od samego początku wzbudzała duże zainteresowanie publiczności oraz społeczności artystycznej. Rzadko bowiem tematem wystawy staje się konkretne, tak kompleksowo potraktowane miasto i historia z nim związana, przez których pryzmat snuje się wnikliwą opowieść o niekoniecznie łatwej sztuce i takiej samej rzeczywistości. W tym miejscu należy zaznaczyć, że Dzikie Pola o sztuce nie mówiły w sposób bezpośredni – wykorzystując zgromadzone obiekty artystyczne, archiwalia, fragmenty zapisów filmowych czy modele architektoniczne, chciano przede wszystkim zobrazować historię powojennego miasta, które z założenia miało zachwycić i oczarować widza. I o ile wyczuwalna na każdym kroku aura wyjątkowości i przebrzmiałej już – chociaż odradzającej się pod auspicjami ESK 2016 – potęgi nieco raziła, o tyle rzeczywiście należy przyznać, że Wrocław pod wieloma względami wart jest życzliwej uwagi i bliższego poznania.
Ci, którym historia nie jest obca, doskonale wiedzą, że powojenny Wrocław był miejscem specyficznym. Miastem pozbawionym tożsamości, zasiedlonym na nowo, zrujnowanym działaniami wojennymi i nieustannie szabrowanym. Przybyli tu ludzie zmuszeni byli zbudować swój świat od nowa – włączając w to również przestrzeń urbanistyczną, w której przyszło im funkcjonować. Brak zakorzenienia w tradycji, jak i konsekwentne konstruowanie tożsamości, miały bezpośredni wpływ na rodzącą się tu nową, również powstającą niejako na gruzach, sztukę, która, podobnie jak wyrwani ze swych kręgów kulturowych osadnicy, swojego własnego miejsca nie miała. I prawdopodobnie dlatego też, samo miasto, jak i wydarzenia czy też inicjatywy się w nim rodzące, otwarte było na szeroko pojęty eksperyment, co w konsekwencji doprowadziło do pojawienia się niespotykanych dotąd, niepoddających się konwencjom, interesujących i mających swoje kontynuacje działań w zakresie sztuki, nie tylko wizualnej, ale też architektury, teatru, muzyki czy wzornictwa. Zatem wystawa ta – jak możemy przeczytać w zapowiedzi – „[…] nie jest jednak opowieścią o sztuce Wrocławia, lecz o tym szczególnym mieście widzianym poprzez powstającą tam sztukę. O mieście wież kościołów gotyckich, budynków Maxa Berga, Hansa Poelziga, Ericha Mendelsohna czy Hansa Scharouna, do którego polscy przybysze wnieśli nowe wartości, ale przede wszystkim wlali w nie nowe życie”. Nie ma więc wątpliwości, że Dzikie Pola to przede wszystkim wystawiona Wrocławiowi laurka, swoisty hołd złożony miastu, a w pewnym sensie też pieśń pochwalna o dokonaniach ludzi w nim żyjących, tendencjach w nim wykształconych i tradycji, która się w nim narodziła. Nie powinno więc dziwić, że główny trzon ekspozycji składał się z obiektów, które zdaniem organizatorów można uznać za sztandarowe czy też za rodzaj wizytówki lub towaru eksportowego.
Rozpoczynając zatem od podkreślenia rangi i znaczenia samego Muzeum Współczesnego Wrocław, poprzez sztukę konceptualną i poezję konkretną, sylwetki: Stanisława Dróżdża, Jerzego Ludwińskiego i galerię PERMAFO z Natalią LL na czele, a także przez fragmenty produkcji powstałych we Wrocławskiej Wytwórni Filmowej i opowieść o Jazzie nad Odrą, Teatrze Kalambur czy też działaniach Jerzego Grotowskiego, Tadeusza Różewicza i Helmuta Kajzara, dochodzimy do happeningów promowanego przez MWW Luxusu, muzycznych performansów Kormoranów, jak i prześmiewczych, kontestacyjnych akcji Pomarańczowej Alternatywy. Tuż obok znalazłysię zaś dopowiadające historię miasta modele architektoniczne, reportaże i fotografie z ważnych, nieustannie we Wrocławiu żywych, plenerów i sympozjów (Wrocław ’70, wystawy Architektury Intencjonalnej Terra-1 i Terra-2, plener Ziemia Zgorzelecka), archiwalia, przedruki… Zagadkowym jednak wydaje się być dobór – skądinąd niemalże pominiętych na wystawie – prac malarskich (mowa tu o nurtach ekspresyjnych i im pokrewnych), brak rozwinięcia tematu nowych mediów, które w dużej mierze sprowadzone zostały do działających w latach 70. Anny i Romualda Kuterów, Leszka Mrożka, czy Antosza i Andzi, a także wybór prac reprezentujących wrocławską sztukę aktualną, która potraktowana została nieco pobieżnie i „na szybko”, co zresztą doskonale widać w ostatniej, siódmej sali omawianej tu ekspozycji. W ten sposób rozłożone akcenty sprawiły, że nie można oprzeć się wrażeniu, iż pokazana w Zachęcie wystawa dość mocno zbiega się z linią programową Muzeum Współczesnego Wrocław, jawiąc się jako istna wizytówka koncepcji tejże instytucji, jak i artystów z nią współpracujących, co słusznie w swym tekście zaznaczyła Lena Wicherkiewicz pisząc, że „[…] Wystawę w Zachęcie można też czytać jako swego rodzaju wskazanie, nakreślenie kierunku, w którym podążać będzie wrocławskie Muzeum Współczesne kierowane przez Dorotę Monkiewicz, którym jest dokumentowanie, gromadzenie, opracowywanie i prezentacja dokonań współczesnych artystów, ze szczególnym uwzględnieniem historii awangardowego środowiska wrocławskiego”[1].
Niezależnie jednak od tego, czy można było poszerzyć krąg podjętych tematów, zaprezentować je w inny sposób czy też nie, należy raz jeszcze podkreślić, że ekspozycja ta jest obszerna. I może nawet zbyt obszerna, jak na przeznaczoną dla niej przestrzeń. Ograniczenia metrażowe Zachęty spowodowały, że podjęte przez kuratorów liczne wątki, prądy i zagadnienia nie zostały według mnie zaprezentowane w wystarczająco klarowny sposób, walcząc między sobą o uwagę widza i przestrzeń dla siebie. Wystawa okazała się zatem wielowątkowa i wypełniona po brzegi mniej lub bardziej ciekawymi obiektami artystycznymi (blisko 500 realizacji), przez co pozostawia po sobie – niestety – uczucie przesytu, zbombardowania danymi oraz swoisty chaos informacyjny. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że do udziału w projekcie zaproszono grupę siedmiu kuratorów, którzy będąc specjalistami w swoich dziedzinach starali się zbudować spójną, wyczerpującą i jak najbardziej adekwatną narrację w reprezentowanym przez siebie obszarze. Bez wątpienia też każdy z nich wykonał ogrom naprawdę dobrej pracy, jednak zbyt duży wielogłos nie wyszedł według mnie tej wystawie na dobre. Mimo że narracja została zaplanowana poprawnie pod względem chronologicznym, od pierwszego momentu, a więc od wejścia do rozpoczynającej kierunek zwiedzania sali ekspozycyjnej, w widza uderza szczelnie wypełniona po brzegi przestrzeń, w której nawet wyższe partie ścian nie są wolne od obiektów artystycznych. I niby jest tu widoczny zamysł scenograficzny, jak i przemyślane usytuowanie realizacji i archiwaliów, a jednak nie można pozbyć się wrażenia panującego, wręcz piętrzącego się, nieporządku. Nie do końca jasne jest tu również rozłożenie punktów ciężkości w warstwie merytorycznej. Rozbudowana sfera sztuki konceptualnej, rozważań i analiz teoretycznych, niemalże matematycznych wykresów, swobodnie przechodzi w sztukę o zabarwieniu ludycznym, kontestacyjnym. Jakby nie było tu tonów pośrednich – jak gdyby w ówczesnym wrocławskim mikroświecie nie było artystów zainteresowanych innymi zagadnieniami niż te, które zostały uwypuklone na warszawskiej wystawie. W moim odczuciu takie potraktowanie tematu zubaża nico ogólny wydźwięk wystawy, mającej mówić przecież o całokształcie awangardy Wrocławia, a nie tylko jej wycinku.
Na zakończenie można posłużyć się długim, acz bardzo trafnym cytatem z tekstu Stacha Szabłowskiego, w którym pisze, że „[…] Można tej wystawie wiele zarzucić. Jest przeładowana i encyklopedyczna; kiedy chce się pokazać wszystko, niczego tak naprawdę dobrze nie widać. Momentami można odnieść wrażenie, że decyzje kuratorów napędzał przede wszystkim strach, aby niczego nie pominąć i nie wywołać środowiskowego kwasu poprzez nieuważne wymazanie kogoś lub czegoś z «Historii awangardowego Wrocławia». Nie najlepiej się więc wystawę ogląda, ale na podstawowym poziomie pokaz jest skuteczny. Przekonywająco odpowiada na pytanie: «dlaczego właśnie Wrocław?». Ano dlatego, że tyle się tam zdarzyło, tacy ludzie się tam spotkali; miasto aż pęka w szwach od tożsamości i dziedzictwa”[2]. Niewiele już można dopowiedzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że wystawę tę powinien był zobaczyć każdy, kto o historii Wrocławia wie niewiele. Nie tylko po to, by uzmysłowić sobie jak wielotorowo rozwijała się sztuka powojennego, odradzającego się miasta, ale również dlatego, by choć odrobinę poczuć jego oryginalny, niespotykany pod wieloma względami i niemożliwy do odtworzenia już klimat.
- L. Wicherkiewicz, Awangardowy Wrocław w Warszawie – Dzikie Pola. Historia Awangardowego Wrocławia w Zachęcie [online], Format.net.pl, http://format-net.pl/pl/item/289-awangardowy-wroclaw-w-warszawie-dzikie-pola-historia-awangardowego-wroclawia-w-zachecie.html#.Ve_0jWS8PGc, (dostęp z dn. 03.09.2015 r.).↵
- S.Szabłowski, Oranie dzikich pól [online], dwutygodnik.com, http://www.dwutygodnik.com/artykul/6026-oranie-dzikich-pol.html, (dostęp z dn. 5.09.2015 r.)↵
2 comments
“Zachęta otworzyła wczoraj bardzo ciekawą wystawę “Dzikie pola. Historia awangardowego Wrocławia”, zorganizowaną przez MWW Muzeum Współczesne Wrocław, która byłaby dla mnie podróżą sentymentalną…
Byłaby, gdyby nie gorzka refleksja…
Nie znam przyczyny, dla której pomijana jest konsekwentnie prekursorska rola pewnej, bardzo aktywnej grupy twórczej, działającej od 1971 r. na terenie Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu.
To właśnie ta grupa – Galeria Sztuki Aktualnej – patrz: http://marcolla.pl/gsa/galeria_sztuki_aktualnej01a.html
(w składzie: Jolanta Marcolla, Zdzisław Sosnowski, Janusz Haka i Dobrosław Bagiński) – zainspirowała (i temu nikt nie zaprzeczy!) tworzenie się awangardowego fermentu i ruchu artystycznego w Uczelni oraz pojawienie się później wielu młodszych artystów sztuki awangardowej i podobnych Galerii. To dzięki determinacji tej grupy studentów, dotychczas tradycyjna Uczelnia zaczęła otwierać się na nowe zjawiska w sztuce.
Niezależnie od tego, czy pomijanie tego faktu jest zamierzone, czy nie, uważam, że ta wiedza należy się młodszym pokoleniom, bo tworzenie historii nie opartej na faktach, jest wysoce niewłaściwe.”
Powyżej zacytowałam swój komentarz, opublikowany na FB zaraz po wernisażu tej wystawy, na której nie można było zobaczyć ani jednej mojej pracy fotograficznej, a z czterech filmów z lat siedemdziesiątych pokazano tylko jeden 80 sekundowy film. W tej sytuacji pozwolę sobie zaprosić zainteresowane osoby do uzupełnienia wiedzy o sztuce tamtego czasu i miejsca i obejrzenia moich prac na stronie: http://marcolla.pl/gsa/gsa.html
A dlaczego na tej awangardowej wystawie pominięto twórczość Andrzeja Dudka-Durera, Wojciecha Stefanika i Jerzego Olka. W zamian pokazano twórczość Zbigniewa Libery, który ma tyle wspólnego w historią Wrocławia, co np. Łódź Kaliska. Ekspozycja była bardzo lansowana w mediach, ale niewiele nowego, poza materiałami archiwalnymi, z niej wynika.
80 sekundowy film Jolanty Marcolli należał do najciekawszych na wystawie!
Comments are closed.