W wywiadzie dla Paris Review w 2009 roku, kiedy John Banville miał 63 lata, przyznał, że nienawidzi swoich książek. Właściwie wyznanie to brzmiało znacznie mocniej, bo irlandzki pisarz stwierdził, że własne książki go zawstydzają, bo choć wie, że są lepsze niż kogokolwiek innego, to jednak dla niego samego nie są wystarczająco dobre. I nigdy takie nie będą. Można byłoby potraktować tę wypowiedź jako rodzaj kokieterii; oznakę obsesyjnego perfekcjonizmu i chęć zwrócenia uwagi na niezaprzeczalną przecież maestrię własnej prozy. Można byłoby. Jednak w tej samej rozmowie Banville stwierdza, że tym, co najbardziej interesuje go w pisaniu są słowa: „Świat nie jest dla mnie realny, dopóki nie zostanie przeciśnięty przez siatkę języka”. Tak rozumiane pisanie ma więc niezwykle donośną stawkę: realność świata. Dlatego musi być perfekcyjne. A ponieważ nigdy takiej perfekcji nie osiąga, świat nie uzyskuje pełnej realności i nie przestaje jawić się jako iluzja, w której nigdy nie można rozpoznać do końca ludzi, ich motywacji i wydarzeń, które one napędzają.
W wydanym niedawno w polskim przekładzie Prawa do światła, narrator, Alexander Cleave mówi, że nie potrafi zrozumieć motywacji innych, nie potrafi również zrozumieć swojego postępowania i kwestionuje przekonanie, że wraz z wiekiem zyskujemy bardziej wnikliwe i samoświadome podejście do życia. Historia wspomnień starzejącego się aktora o jego młodzieńczej fascynacji panią Gray, 35-letnią wówczas matką jego przyjaciela, Billy’ego, nie jest próbą przepracowania i zrozumienia przeszłości, podobnie jak dziejąca się teraźniejszość, w której Alex przygotowuje się do roli filmowej, nie ma na celu zbudowania ciągłości życia ludzkiego i jego doświadczeń. Teraźniejszość nie stanowi tu przedłużenia przeszłości, przeszłość wcale nie oświetla dzisiejszych stanów.
„Wspomnienia, gdy im się przyglądam, płyną wartkim strumieniem, niemającym początku, niezmierzającym ku żadnemu końcowi, przynajmniej nie takiemu, którego miałbym doświadczyć, chyba że mowa o ostatecznym końcu, kropce wieńczącej zdanie. Rupiecie, które wyławiam z potoku szczątków – a czymże jest życie, jeśli nie stopniowym rozpadem?”. To sam początek powieści, zapowiadający dalszą pracę wspomnień, których ośrodkiem jest postać pani Gray – uwodzicielki piętnastoletniego Alexa Cleave’a. Po takim wstępie można byłoby sądzić, że oto za chwilę rozpocznie się doniosła i pełna goryczy medytacja nad dawną miłością i przemijaniem. Nic bardziej mylnego. To nie medytacja, a zupełnie żywa i uderzająca zmysłowością opowieść o erotyce, narcystycznej fascynacji i minionym pożądaniu, które jawi się jako tak niezwykle żywe i pełne zaangażowania, że substancjalność przeszłości zdaje się być bardziej dotykalna, aniżeli widmowe, niedookreślone postaci, które zaludniają teraźniejszość pięćdziesięcioletniego aktora. Ta teraźniejszość skupia się wokół propozycji wystąpienia w filmie o Axelu Vanderze, osobliwym teoretyku literatury, którego ma zagrać Alex. Jego partnerką ma być Dawn Devontport, ekscentryczna aktorka, z którą Cleave podróżuje do miejsca, w którym popełniła samobójstwo jego córka.
To bowiem kolejny wątek historii z Prawa do światła – żałoba po córce. Losy Cass Cleave do momentu jej samobójstwa były przedmiotem narracji powieści Shroud, która z kolei kontynuowała historię Alexa jako aktora, powracającego do swojego rodzinnego domu po zawodowej katastrofie (to fabuła Eclipse – Zaćmienia, wydanego po polsku w 2004 roku). Prawo do światła mogłoby być w tym kontekście, jako ostatnia część trylogii, rodzajem podsumowania, rozpoznaniem wszystkich wcześniejszych działań i ich psychologicznym pogłębieniem. Ale znów, jak w poprzednich możliwościach, książka Banville’a okazuje się czymś innym. Doświadczenie żałoby jest tu charakteryzowane jako rodzaj skrępowania, które pojawia się pomiędzy tymi, którzy doznali utraty. Nie ma w tym nic metafizycznego – po prostu trudno oddać ją słowami. A znając podejście Banville’a do roli słów, czuć w tym przekonaniu, jak bolesne i trudne do zaakceptowania jest takie doświadczenie, które wytrąca z językowej sprawności. Alex nie stara się snuć rozbudowanych autoanaliz tego stanu, bo wie przecież, że takie analizy są niedostępne tak jemu, jak komukolwiek innemu.
Sam Banville przyznawał, że kiedy słyszy o psychologii w odniesieniu do pisania powieści, to odruchowo sięga po rewolwer. Dlatego m.in. tak bardzo ceni Kafkę, który zupełnie odmawiał swojej fikcji tego aspektu. Dla Banville’a działanie artysty polega na prezentowaniu powierzchni. I tylko powierzchnia, jak powtarzał za Nietzschem, jest jedyną realną głębią. Powierzchnia jako jedyna realność uzasadnia zatem przywiązanie do słów – ich rytmu i stylistyki, które w Prawie do światła stają się równie ważne, jak komunikowane przez nie zdarzenia. Realność powierzchni sprawia również, że przeszłość i teraźniejszość występują w opowieści Alexa na równych prawach, nakładają się na siebie, przenikają i niekiedy dezorientują czytelnika. Wreszcie, to właśnie dzięki takiemu myśleniu o powierzchni ta ryzykowna opowieść o romansie ze starszą kobietą, o wielkiej żałobie po stracie córki i o poszukiwaniu uzasadnień dla tych uczuć nie osuwa się w banał, bo nie próbuje odsyłać do jakiejś uniwersalnej głębi, która kryje się pod fasadą języka. Jeśli bowiem każde „ja” ma charakter fragmentaryczny i rozłączny (czego świetną figurą jest kondycja aktora, jako postaci rozdzielonej na osobę sceniczną i prywatną), to nie można nigdy znaleźć dla niej jednoznacznego uzasadnienia. W świecie naznaczonym rozpadem, w którym jednostki pozostają dla siebie niezrozumiałe i nierozpoznane, możliwe są więc wyłącznie „powierzchniowe” zachwyty i zdumienia. Jak choćby to, które przypada w udziale Alexowi i jego żonie Lydii, która niedługo po stracie córki zaczyna miewać nocne napady paniki. Podczas jednego z nich, obudzeni małżonkowie dostrzegają promień słońca, który wpada do pokoju przez szczelinę między zasłonami i zamienia pokój w camera obscura. Pokaz światła odwraca obrazy, uniezwykla rzeczy i po chwili znika, pozostawiając powierzchnie przedmiotów w zupełnie niezmienionym stanie, choć przecież chwilę wcześniej nosiły na sobie rozbłyski i tworzyły świetliste miraże.
„Nigdy więcej psychologii!” – miał według Banville’a wykrzyknąć kiedyś Kafka. Zaprzeczenie głębi i psychologii daje właśnie prawo do zachwytu rozświetloną na moment powierzchnią.