I spotkała się z doskonałym przyjęciem. Jak Pan tłumaczy fakt, że będąc artystą o światowej renomie, w Polsce wciąż pozostaje Pan w zasadzie „na marginesie”?
W Polsce jestem „poza radarem”, ale to raczej od Pani bym oczekiwał odpowiedzi na pytanie, jak Pani tłumaczy ten fakt [śmiech].
Młyn i krzyż na świecie był dużym sukcesem, nawet na tak wymagającym rynku, jak opanowany przez komercyjne produkcje rynek amerykański… Mój film chodził na przykład w kinach na Syberii; w Iranie puszczono go w telewizji, w Izraelu, Japonii, w różnych innych kulturach był odbierany, mimo że jest trudny, symboliczny. Niemniej znalazł widzów na całym świecie, w sumie w ponad szećdziesięciu siedmiu krajach.
I to jest, warto zaznaczyć, rekordowa liczba jak na polski film.
Tak. Natomiast polska dystrybucja była wyjątkowo skromna, film właściwie przemknął niezauważenie. Ale i tak na znikomą liczbę kopii – osiemnaście – film widziało ponad 70 tys. widzów, co dawało najwyższą średnią na ekran. Niestety nie zachęciło to dystrybutora do powiększenia ilości kopii. Tak dzieje się w zasadzie z wszystkimi moimi filmami. Nie wiem dlaczego, ale coś w tym jest – coś bardzo zabawnego, a zarazem smutnego. Chociaż nie narzekam. Moje filmy wychodzą z podziemia i jednak żyją długim życiem.
Robi Pan kino bardzo autorskie, w ogóle nie oglądając się na to, co dookoła.
Często słyszę, że idę pod prąd, a niedawno przeczytałem na jakimś plakacie, że kto idzie pod prąd, ten dociera do źródeł.
W Onirice zrealizował Pan swoje niebywałe wizje: wodospadu w katedrze, unoszonych w miłosnym uścisku kochanków, orki w supermarkecie. Te sceny wyglądają na głęboko metaforyczne, symboliczne, ale Pan konsekwentnie uchyla się od podpowiadania ich interpretacji.
Uchylam się, bo sam do końca ich nie rozumiem, a może nawet nie chcę zrozumieć. Prowokowany przez różnych rozmówców szukałem w sobie odpowiedzi, skąd się wzięły, i może znalazłem nawet jakieś tropy, ale przede wszystkim są to po prostu wizje, które zobaczyłem wewnętrznym okiem i które domagały się rejestracji, więc trafiły do filmu. Wie Pani, gdy zaczynam proces wchodzenia w jakiś temat, to uruchamia się u mnie coś w rodzaju wewnętrznego widzenia – mój główny nadajnik; może jestem medium, nie wiem [śmiech], ale przepływają przeze mnie wizje i obrazy. Tak jak wtedy, gdy robiłem zakupy w supermarkecie i zobaczyłem odświętnie ubranego chłopa, który orze wołami i zwykłym starym pługiem posadzkę. To było dla mnie coś pierwotnego.
Teraz, na premierze w Katowicach matka jednej z aktorek grających w filmie podeszła do mnie i powiedziała, że słyszała różne interpretacje tej sceny, a dla niej dokopanie się pługiem do ziemi uświęca hipermarket. Ciekawe. Lubię bardzo, gdy widz nie jest bierny tylko zaczyna rozmawiać z filmem, ze sobą; szuka sensu, drugiego dna, znaczeń. To niebywały sukces, jeśli do czegoś takiego dochodzi.
A jak wyglądała realizacja tej sceny?
O, to dość skomplikowane. Supermarket jest prawdziwy, natomiast orka posadzki odbyła się w studio. Raz, że nikt by nam nie dał zaorać posadzki w supermarkecie, dwa, że ona jest nie do zaorania, bo to ciężkie betonowe płyty, które są oszlifowane tak, by udawać kafelki. Dlatego musieliśmy odbudować całą posadzkę i oświetlenie marketu, do tego trzy wywrotki czarnoziemu, płytki naśladujące strukturę i kolor tych w supermarkecie; wszystko ułożyć i przygotować. Jedno ujęcie, oczywiście bez wołów, bo wołom by się ta posadzka pod nogami załamywała, więc pług był ciągnięty z boku, przy pomocy specjalnego urządzenia, przez kaskaderów w niebieskich ubraniach.
Następnym, bardzo trudnym etapem było poszukiwanie wołów chodzących w zaprzęgu. Okazało się, że moje życzenie było nie do zrealizowania – nigdzie ich nie było (woła trzeba od małego przyzwyczajać, żeby mógł ciągnąć pług), a najbliższe znaleziono w Chinach. W pewnym momencie byłem już gotowy jechać do Chin, chociaż te chińskie woły jednak trochę inaczej wyglądają, ale cudem jakimś – mnie się zawsze wiele cudów zdarza w trakcie produkcji – dowiedzieliśmy się, że pod Biskupinem jest prywatny skansen, w którym woły chodzą w zaprzęgu, żeby pokazać dzieciom jak drzewiej orano. Na początku myślałem, że zwierzęta przywieziemy do studia, które wybudowaliśmy na potrzeby rozorania posadzki, ale okazało się, że wołom w transporcie pękają kolana więc nie mogliśmy tego zrobić. Musieliśmy studio wybudować wokół wołów pod Biskupinem, odbudowując oświetlenie supermarketu. Półtora roku ciężkiej, wymagającej pracy i wiele szczęścia, żeby stworzyć sekwencję na 29 sekund…
Ale efekt – nieprawdopodobny. Dziękuję za rozmowę.