Ewa Zielińska: W naszej poprzedniej rozmowie, półtora roku temu, powiedział Pan, że polska kultura jest trochę „nieprzemakalna” na to, co dzieje się na świecie, a nasza kinematografia nie opiera się na reagowaniu na otaczającą rzeczywistość. Teraz wraca Pan z filmem bardzo mocno osadzonym w polskich realiach, a dokładnie w roku 2010.
Lech Majewski: Dante „przywołał mnie do tablicy”. Boska Komedia rozgrywa się na wielu płaszczyznach, a jedną z podstawowych jest rozliczenie z Florencją, która za jego czasów była głęboko podzielona: gwelfowie walczyli z gibelinami bezwzględnie, intensywnie, doprowadzając do zniszczenia Florencji.
Dostrzegł Pan analogię z sytuacją w Polsce.
Analogii jest sporo. Sam Dante był banitą z wyrokiem śmierci, więc oczywiście był przerażony podziałem i sytuacją. A ja, przyjeżdżając do Polski ze świata, bo nie mieszkam tu na stale, przyglądam się z pewnym dystansem, i takiego rozziewu w społeczeństwie, jaki jest teraz, nie pamiętam… Szczelina się poszerza i rozrywa na pół łoża małżeńskie, stoły rodzinne, zebrania przyjaciół; to jest niebywałe.
Ale równocześnie w filmie przywołuje Pan katastrofę smoleńską, oczyszczając ją z politycznego kontekstu i odtwarzając nastrój, o którym już chyba wszyscy zdążyliśmy zapomnieć – ogólnonarodowego zjednoczenia, które pojawiło się tuż po…
Mieszkałem wówczas na Krakowskim Przedmieściu i widziałem tłumy reprezentantów różnych zawodów – hutników, górników – ubranych odświętnie w swoje uniformy, składających hołd zmarłym. Zadziwiający był upór i poświęcenie tych ludzi stojących w przenikliwym zimnie, nieraz po kilkanaście godzin, żeby tylko przejść przez parę sekund przed trumną prezydencką. Byłem świadkiem naprawdę niezwykłego zjednoczenia narodu, które chwilę później wyparowało i przerodziło się w taką wewnętrzną…
Schizmę?
Dokładnie tak, schizmę. Ten rok traktuję trochę w wymiarach mitycznych, biblijnych, cały 2010 był taki.
Rok biblijnych plag, tak?
Biblijnych plag, scen dantejskich, dopustów bożych. Zaczął się straszną zimą, potem było pięć makabrycznych powodzi, tajemnicza katastrofa w Smoleńsku.
Jednak Onirica jest filmem nie tylko o Polsce czy żałobie ogólnonarodowej, ale też przede wszystkim o żałobie prywatnej.
Tak, od tego wychodzi. Zresztą jeszcze raz powołam się na Boską Komedię – przede wszystkim jest to poemat człowieka, który utracił ukochaną kobietę; jednocześnie Dante rozlicza się ze swoją współczesnością, opisuje summę summarum swojego czasu, rodzaj uniwersum, kompendium wiedzy. I ów niezwykle zagęszczony utwór tworzy własne pole grawitacyjne – być może dlatego od siedmiuset lat przyciąga na orbity inne utwory: od malarskich, graficznych po literackie. Zresztą ja też do Dantego nie trafiłem bezpośrednio, tylko przez ślady jego poezji u innych – włoskich poetów, Elliota, Rilkego – i dopiero wtedy sam się za niego wziąłem i odkryłem kopalnię bogactw. Pytanie, które zadał mi Dante, brzmiało: „a co ty mi powiesz o swojej ojczyźnie?”
W przypadku Młyna i krzyża powiedział Pan, że wszystko zaczęło się od prywatnych obsesji związanych z Brueglem. Tu też tak było? To były jakieś obsesje związane z Dantem?
Na pewno fascynacje.
Onirica stanowi zamknięcie tryptyku. Na początku był Ogród rozkoszy ziemskich z Boschem w tle, potem Bruegel w Młynie i krzyżu, a teraz Dante. Czy trylogia miała powstać w założeniu, czy „tak wyszło”?
Tak wyszło. Nie było pierwotnego zamysłu, po prostu się zdarzyło. Zdałem sobie sprawę, że moje trzy filmy są rozmowami z mistrzami, których podziwiam, którzy rozszerzyli niebywale moje horyzonty, dali mi pewną dozę odwagi. Teraz tryptyk został zamknięty, Włosi wydali go już nawet w takiej formie na blue-ray’u… Zwłaszcza że premiera Oniriki we Włoszech odbyła się równo rok temu.