Strefy innowacji i zabawy
Jednym z posunięć Duńczyków prowadzącym do trwałego renesansu ich kinematografii było powołanie struktury nazywanej przez Mette Hjort obrazowo strefą innowacji i zabawy. Chodziło o umożliwienie młodym reżyserom znajdującym się pomiędzy okresem ukończenia szkoły a funkcjonowaniem w profesjonalnej kinematografii realizacji krótkometrażowych filmów, będących okazją do swobodnego eksperymentu i twórczego ryzyka bez obaw o konsekwencje w przypadku niepowodzenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż analogiczne miejsce w polskim kinie zajmuje studio Munka, gdzie młodzi reżyserzy mogą zaprezentować swoją zawodową biegłość, niemniej warto pomyśleć o kolejnych instytucjonalnych rozwiązaniach, które oferować będą rodzaj premii za ryzyko oraz nie będą związane z bezpośrednim wymogiem festiwalowego bądź frekwencyjnego sukcesu determinującego polską produkcję w stopniu większym, niż mogłoby się wydawać. Pragnąłbym uniknięcia sytuacji, w której racją bytu i miarą sukcesu każdego tytułu jest powodzenie w jednej z tych dwóch kategorii.
Spójrzmy na tytuły z ostatnich kilkunastu miesięcy: Miasto 44 Komasy (sukces frekwencyjny), Body/ciało Szumowskiej (sukces festiwalowy) oraz Hiszpankę Barczyka. Ten ostatni uważam za najwartościowszy z tego zestawu, choć poniósł absolutną klęskę w box-office i zebrał w większości wyjątkowo nieprzychylne recenzje. O tytułach tych pisałem na łamach „Odry”. Każdy z nich ma mocniejsze strony i pewne mankamenty. Zaletą filmu Barczyka jest twórcze ryzyko, estetyczna brawura, próba eksperymentu przy wysokim budżecie i w ramach gatunkowej historii. Reżyser Nieruchomego poruszyciela pokazał, że awantura powstańcza rozgrywać się może w sferze duchowej, intelektualnej, ekonomicznej lub technicznej i być wówczas co najmniej równie ciekawą jak bieganie z karabinem po ulicach. Wykreował wizję poznańskiego pozytywizmu jako przygody ducha i przekonał, iż nie jesteśmy wcale skazani w polskiej kulturze na alternatywę między postawą posła Rejtana i postawą marszałka Ponińskiego, bo spektrum możliwości jest zdecydowanie większe. Udało mu się przedstawić wizję historii, w której istotne są nie pojedyncze, heroiczne nawet potyczki, ale zdecydowanie mniej widoczne i rozciągnięte w czasie procesy, które sprawiają, że samo zwycięstwo jest już tylko logiczną i dość oczywistą puentą złożonej gry sił.
Wolę opowieść Barczyka niż powstańczą wizję Komasy, która mimo reżyserskiej biegłości i niekwestionowanej widowiskowości w żadnej mierze nie wykracza poza intelektualną perspektywę wyznaczoną w takich filmach jak Kanał (wcześniejszy o 57 lat) czy Godzina „W” (wcześniejsza o 35 lat). Innymi słowy, wolałbym, żeby ruch w kinie polskim był nie tylko ruchem ku doskonalszej technice zdjęciowej. Stawiam też rzekomą porażkę Barczyka ponad Body/ciało, dowodzące przede wszystkim nietuzinkowej inteligencji Szumowskiej, jej imponującej przenikliwości w rozpoznawaniu aktualnych trendów światowego kina oraz umiejętności odnalezienia się pośród festiwalowych mechanizmów. Rzecz jasna, jest to tylko subiektywna opinia widza i krytyka. Istotne jest co innego: bardzo źle stałoby się, gdyby Hiszpanka miała zamknąć na długi czas perspektywy dla tego rodzaju kina.
Tymczasem głosy środowiskowe głoszą, iż nie stać nas na artystycznie ryzykowne filmy za dwadzieścia parę milionów złotych. A niby dlaczego? Jeśli zwrot kosztów produkcji nie jest priorytetem w przyjętym systemie i jeśli niemal żaden tytuł dotacji nie zwraca, to dlaczego nie pozwolić sobie na tego rodzaju luksus? Czy nie lepiej dofinansować kwotą 25 milionów złotych film ryzykowny i brawurowy przy świadomości możliwej frekwencyjnej porażki, niż grzecznie podzielić tę kwotę na pięć czy sześć po bożemu nakręconych skromnych fabuł? Zafrasowany Hiszpanką producent Miasta 44 lęka się w czerwcowym „Kinie”, iż teraz, nie daj Boże, samorządy zniechęcą się do współfinansowania filmów o regionalnych bohaterach, bojąc się swobody reżyserów. Prosta to droga do filmowych pomniczków z brązu przy skwerkach, które lokalne magistraty zadowoliłyby aż miło. Postulat pierwszy zatem to ustanowienie premii za autentyczne ryzyko zamiast czynienia z postaci w rodzaju Barczyka kozłów ofiarnych.
Regionalne centrum albo o pożytkach z bycia portem
Wspomniana już Linda Beath prócz komplementów dotyczących rozwoju polskiego przemysłu filmowego niezmiennie wskazuje na nie do końca jeszcze wykorzystany potencjał koprodukcji pomiędzy krajami Europy Środkowo-Wschodniej. Sprawa nie jest jednak tak prosta, jak wydaje się zagranicznej konsultantce. Podejmowane do tej pory inicjatywy rzadko kończyły się powodzeniem, zarówno artystycznym jak i frekwencyjnym. Dość wspomnieć Janosika, Operację Dunaj czy Braci Karamazow. Nawet jeśli jakiś tytuł okazywał się całkiem dobrym filmem, jak w wypadku W cieniu Ondříčka, to zostawał zlekceważony przez publikę w kraju jednego z partnerów (w przypadku przywołanego tytułu była to Polska). Być może wbrew pozorom nie łączy nas w regionie tak wiele i nie tak znowu obficie prezentuje się zasób wspólnych historii i doświadczeń. Niekoniecznie należy też wciąż myśleć o regionie w kategoriach przestrzennych, wyznaczanych śladem po nieistniejącej już Żelaznej Kurtynie. Najpewniej warto przetestować rozwiązania skandynawskie, gdzie wieloletnie oddziaływanie instytucjonalne (specjalny fundusz wspierający produkcje w regionie oraz specjalizujące się w nich od dziesiątek lat firmy prywatne, a także panskandynawskie branżowe fora produkcyjne) zdołało zbliżyć rynki te na tyle, że są dziś wskazywane jako przykład wzorcowej współpracy koprodukcyjnej.
Sceptycy mogliby wskazywać, że narodowe rynki państw regionu z uwagi na swój niewielki rozmiar oraz w większości wypadków opanowanie przez producentów hollywoodzkich nie należą do szczególnie lukratywnych. Projekt ten miałby pewne walory polityczne związane z integracją regionu, a nawet jeśli okazałyby się one mrzonkami (czy grupa wyszehradzka realnie jeszcze dziś istnieje?), to zawsze pozostaje ona szansą na urozmaicenie produkcji kraju – po II wojnie światowej homogenicznego kulturowo – wątkami reprezentującymi odmienne perspektywy i doświadczenia historyczne. W ten sposób budowa regionalnego centrum, korzystająca z ostatniej dobrej koniunktury dla polskiego kina, rosnącego obycia młodego pokolenia polskich producentów oraz niektórych firm na rynku międzynarodowym (Opus Film), z wplecioną w przedsięwzięcie promocją lokacji zdjęciowych i usług koprodukcyjnych, mogłaby szerzej otworzyć polską branżę na kino europejskie. Innymi słowy, wiąże się to z niebagatelnymi korzyściami bycia swoistym audiowizualnym portem, w którym przecinają się szlaki okrętów z różnych stron świata, niekoniecznie pływających pod narodową banderą. Tego typu ekspansja z pewnością jest kuszącą perspektywą i ciekawym wyzwaniem na przyszłość.
W poszukiwaniu franczyzy
Polska szczęśliwie dysponuje dziś dość unikatowym zasobem. Otóż od lat problemem europejskich przemysłów kreatywnych jest fakt, iż jedyną związaną z twórczością nicią łączącą kraje kontynentu i niebędącą kulturą wysoką minionych stuleci jest amerykańska kultura popularna. Pozostawały jedynie okruchy: a to Asterix z Obelixem, a to Pachnidło Süskinda. Tymczasem, bazując na doświadczeniach z rozmaitych konferencji oraz Erasmusowych kontaktów od La Coruny po Stambuł, rzec można z przekonaniem, iż jednym z takich całkiem świeżych i niebywale obiecujących okruchów jest Wiedźmin. Gra komputerowa The Witcher jest powszechnie znana za granicą (w odróżnieniu, na szczęście, od pierwszej próby ekranizacji sagi Sapkowskiego sprzed kilkunastu lat). W epoce, w której nawet najpotężniejszy na świecie amerykański przemysł filmowy desperacko poszukuje kolejnych franczyz, gotowych do przerobienia na opowieści transmedialne rozpowszechniane za pomocą wachlarza mediów, nad Wisłą zdarza się takie szczęśliwe znalezisko. Daje ono unikalną szansę powiązania przemysłu filmowego z rosnącym sektorem gier komputerowych, serialem telewizyjnym oraz całą gamą licencjonowanych produktów. Historia pisana w blokowisku w Łodzi w latach dziewięćdziesiątych wprowadzić może polski przemysł audiowizualny daleko w świat i daleko w XXI wiek. Grzechem byłoby przynajmniej nie spróbować.