Klimt – Genesa – Antoni Budziński po dwóch niezłych wydawnictwach wreszcie nagrał album na miarę własnego potencjału, album, który swoją poetyką (Felicity!) przypomina mi momentami ambientowe kompozycje Oysteina Ramfjorda (Amethystium). Naturalną wizualną ilustracją dla nagrań z tego krążka są więc pochowane w leśnych odmętach polany, nieodkryte strumyki i żyjące gdzieś w sercu dżungli egzotyczne zwierzęta. I tak, anielskie, powolne pętle w Bardo przyozdobione są klawiszową sekwencją wywołującą w głowie obraz spadającego deszczu, Icaro i 90 Degree Turn mogłyby ilustrować stan powolnego zapadania się w morskich głębinach, z całym tym symbolicznym procesem powolnego rozstrajania się zmysłów i chwytania ostatkami świadomości zanikającego nad nami światła, zaś Focus, naturalnie gdybym był liczącym się na rynku reżyserem blockbusterów, z marszu zaimplementowałbym do własnej produkcji jako ścieżkę dźwiękową do efektownej sceny deszczu meteorytów. Nie zapominajmy jednak, że leitmotivem całego tego krążka, na którym Budziński śmiało eksploruje również rejony podszytego nienachlanymi shoegaze’owymi naleciałościami post-rocka, jest sen i to do licznych, z nim właśnie związanych tajemnic, które artystów inspirowały przecież od niepamiętnych czasów, odwołują się utwory. Jako wieczorny soundtrack umilający ryt przejścia, po którym oddajemy się powoli w objęcia morfeusza, „Genesa” sprawdza się wybornie – zresztą, zgodnie z obietnicą bijącą z tytułu utworu zaindeksowanego pod numerem piątym (A Dream Within A Dream). 7/10
Rasmentalism – Wyszli coś zjeść – Po ostatnim longplayu duetu Ras i Ment pt. Za młodzi na Heroda, obfitującym w tak zapadające w pamięć nagrania jak 9 żyć, Stu czy Ładne życie (chwytliwe podkłady, niezłe teksty, charakterystyczny flow), trochę nie chciało mi się wierzyć, że panowie nagrają coś równie dobrego. I rzeczywiście, Wyszli coś zjeść wydaje się płytą nieco słabszą (przede wszystkim nie aż tak równą) od poprzedniczki, co nie zmienia faktu, że wciąż jest to bardzo solidne, do tego rozbudowane aranżacyjnie (Nie jestem raperem) granie, a niektóre utwory co najmniej dorównują highlightom z poprzedniego krążka. Z pewnością jest tak w przypadku Świat zwariował w 29 lat, Wyjdziesz na dwór? i Byłoby łatwiej – kawałkach przepełnionych retrospekcjami i celnymi społecznymi diagnozami. 7/10
Gang Albanii – Królowie Życia – Czy w ogóle jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał o Gangu Albanii? Popek, Borixon i Alibaba dokonali właściwie niemożliwego, w bardzo krótkim czasie kreując na polskiej scenie zupełnie nowe zjawisko, ba, chyba można już powiedzieć, że ponadczasową markę, przy pomocy… przerysowań, wulgarnych tekstów, teledysków za „30 koła euro” i okołotrapowych podkładów. Wszystkie wady tego materiału (np. przekomiczne wokalne fałsze) są tu więc jego zaletami, przejaskrawienia bawią momentami do łez, a w sferze lirycznej kryją się dziesiątki kultowych wersów (ot, z tych bardziej cenzuralnych, posłuchajcie tylko z jakim jajem znany niegdyś z występów w Firmie Paweł Rak „wyśpiewuje”: „Łowimy ryby, miło płynie czas”). Do tego momentami to naprawdę nie jest złe ani produkcyjnie, ani muzycznie (np. mająca swój początek tutaj sześciokrotna z rzędu zmiana motywu przewodniego w Kokainowym baronie czy całkiem zgrabnie rozpisany Napad na bank). Gdyby Harmony Korine nagrywał Spring Breakers na terenie polskich blokowisk, stworzyłby pewnie właśnie coś takiego jak teledyski tria, zresztą panowie ewidentnie z uskutecznianej przez Amerykanina estetyki nieco czerpią (charakterystyczne kominiarki dołączane do płyty), koncentrując ją jednak na szastaniu w wideoklipach pieniędzmi na prawo i lewo, stylizowanych regionalizmach (legendarny już Król Albanii i parodie językowe – „heszke w meszke”) czy narkotykowych opowieściach. Jeśli chodzi o płyty absurdalne – Królowie życia to godny następca szaleńczego 2009 Stachursky’ego. Ale, żeby nie było, są tu i momenty, hehe, szlachetne, jak choćby przyozdobiony zaskakująco ciepłym morałem refren Dla prawdziwych dam. Tym większa szkoda, że album jest tak nierówny i niektórym utworom bardzo daleko do poziomu singli. 6/10
Mary Komasa – Mary Komasa – Warto też zwrócić uwagę na kwietniowy, debiutancki album rezydującej w tej chwili w Berlinie poznanianki Mary Komasy – nieco nostalgiczną, starannie wyprodukowaną, artpopowo-dreampopową płytę, z highlightami w postaci najbardziej tanecznego Come, a także City Of My Dreams, Smiling Moon i Sweet Revenge. Z jednej strony materiał przywodzi oczywiste skojarzenia z twórczością Lany Del Rey, a z drugiej wzbudza sympatię chociażby okazjonalnymi eksperymentami (Oh Lord) i zaangażowaniem samej artystki, która np. w końcówce Farewell My Heart, w trakcie improwizowanego klaskania z resztą zespołu, tak zaangażowała się w rolę, że… dorobiła się siniaków na udach, na których wygrywała rytm. Do posłuchania w jakiś czerwcowy wieczór ten self-titled z pewnością będzie jak znalazł. 6/10
Z innych zasługujących na uwagę nagrań, polecam eksperymentalny album Orient duetu Syny, gdzie mroczne, narkotyczne podkłady Przemysława Jankowskiego (Etam Etamski) kreują surrealistyczny audialny mikrokosmos, na tle którego swe rapowane, przejaskrawione partie, utrzymane nieco w stylu Wojciecha Bąkowskiego czy Doroty Masłowskiej, artykułuje Robert Piernikowski (za reprezentatywne utwory śmiało można tu uznać Świnoujście i Supeł). Autorskie eksperymenty z industrialno-trybalnymi odłamami techno na monumentalnej płycie HDDN udanie kontynuuje enigmatyczny skład RSS B0YS, a kolejny wartościowy album popełnił też jazzman Jerzy Mazzoll, tym razem w ramach septetu MazzSacre. Zachęcam też, by sprawdzić chyba najciekawszą w tym roku polską płytę stricte post-rockową, czyli Salute Solitude gdańskiej grupy Spoiwo, o której pisałem tutaj. Niezłe momenty ma również długograj Małolata zatytułowany Więcej (z highlightami w postaci Brudnej roboty, 12 lat i właśnie tytułowego Więcej), a udany longplay – Ósmy plan – nagrała też (wreszcie!) Natalia Kukulska – najlepsze wrażenie wywierają So Natural, Pióropusz i Miau. Do tego, z drugim po Nielocie pełnoprawnym materiałem powrócił Błażej Król, a jego Wij umiejętnie wpisuje się w znaną jeszcze z czasów UL/KR art popową sensualność (na co dowodem chociażby Pośrednia stacja, Szlag czy Start). Ponadto, po… niemal czterdziestu latach, wydania na płycie doczekała się kaseta Z bezpieczną szybkością, naszej klasycznej już, disco-funkowej grupy Arp Life, a wszystkim poszukującym w muzyce czegoś dziwnego, zabawnego i nieszablonowego, z pewnością podejdzie… pagan disco Snowid (Legendy) i LP Niekoniecznie, hehe, DJ-a Nabuchodonozora. Fani metalu powinni z kolei przyklasnąć takim wydawnictwom jak Axiom Infernal War, Ghost Chants Outre czy Journey To The Stars Widek. Uff, z mojej prywatnej pierwszej ligi, czy też właściwie, dostosowując nomenklaturę do ducha naszych czasów, ekstraklasy, to chyba tyle. W kolejnej części w analogiczny sposób prześwietlimy najciekawsze polskie płyty z maja i czerwca, do usłyszenia!
1 comment
Mary najlepsza jak dla mnie, reszta nuda
Comments are closed.