Body czy Hiszpanka?
Trzy filmy z poprzedniego sezonu, które wprowadza do swego dyskursu Adamczak, są także o tyle dobrze dobrane, że każdy z nich ma ambicję spełnienia dwóch spośród trzech określonych przeze mnie kryteriów kina narodowego, i to każdy dwóch innych. Mój odbiór dyktuje mi jednak odmienną ich hierarchię, ponieważ inaczej oceniam efekt wywiązania się z tych intencji.
Hiszpanka Łukasza Barczyka zgłasza akces do drugiej i trzeciej konkurencji: wspólnotowej i estetycznej; jednak – w moim odbiorze – w żadnej z nich nie spełnia swoich obietnic. Niewiele może zdziałać w obrębie narracji tożsamościowej, bo film ani nie mówi nic ważnego o jedynym wygranym przez Polaków powstaniu (o jego okolicznościach, genezie, przebiegu), ani nie zapewnia widzom przeżycia tego historycznego sukcesu. Ale i zapowiadanego zysku estetycznego nie przynosi, bo nie dostarcza satysfakcji jako „fantasmagoria historyczna”, a centralny, wzorowany na Graczu, doktorze Mabuse Fritza Langa, koncept walki dwóch mediów o życie przybywającego statkiem do Poznania Ignacego Paderewskiego, nie został artystycznie wykorzystany tak, jak można było oczekiwać. Dostrzeżona w filmie przez badacza z Poznania (swoją drogą, genius loci może tu mieć swoje znaczenie) kreacja „wizji poznańskiego pozytywizmu jako przygody ducha” wydaje mi się odbiorczym chciejstwem, choć przyznaję, że po lekturze scenariusza i ja wiązałem z filmem Barczyka podobne nadzieje.
Inaczej niż Adamczak uważam, że większy zysk dla narodowego kina przyniosło przebojowe Miasto 44 Jana Komasy, które z kolei miało ambicje w dwu pierwszych konkurencjach: psychoterapeutycznej i wspólnotowej. W tym pierwszym zakresie okazało się fiaskiem, bo wizerunek skrajnych przeżyć uczestniczących w powstaniu warszawskim nastolatków zaginął pod nadmiarem efektów technologicznych i popisów dźwiękowych. Mimo to osiągnięcie w dziedzinie narracji tożsamościowej jest tu niewątpliwe: film pomaga młodym widzom zrozumieć, czym było powstanie warszawskie, a nawet – pomaga im zdać sobie sprawę z bezprzykładnego tragizmu tego wydarzenia historycznego.
Na tym tle film Małgorzaty Szumowskiej Body/ Ciało rezygnuje z celu wspólnotowego, pokazując łańcuch zdarzeń możliwy do wyobrażenia wszędzie – tak samo w Warszawie, jak w Budapeszcie albo w Nowym Jorku. Za to na trzecim, estetycznym, a zwłaszcza na pierwszym, psychoterapeutycznym polu osiąga efekt nadzwyczajny. Ponad tragikomiczną opowieścią o tercecie bohaterów układa się bowiem w fabularny traktat o zawiłym związku między wiarą i niewiarą, potrzebą samotności i tęsknotą za uczuciami, nieufnością i otwarciem na innych. Nie rozstrzygając tej pierwszej kwestii (wiara czy niewiara?), sugestywnie zachęca do przezwyciężenia dwu pozostałych dylematów, dowodząc wartości okazywania uczuć i pokazując, jak naprawić relacje z najbliższymi. Wszystko to w dodatku zdaje się bezpośrednio wypływać z krajowych realiów, a użyte środki dowodzą twórczej kontynuacji stylistyki mistrza rodzimej duchowości kinowej – Krzysztofa Kieślowskiego.
Oczywiście, powyższe trzy akapity są czysto subiektywne. Tak się jednak składa, że we wszystkich trzech przypadkach mój gust pokrywa się z tak zwaną opinią dominującą, co w sztuce ma znaczenie, bo trudno o lepsze kryterium niż zdanie większości fachowców. Akurat w ocenie nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej zdanie festiwalowych jurorów, tak w Berlinie, jak w Gdyni wybranych spośród filmowych profesjonalistów, pokrywało się z opinią krytyków (patrz doroczny ranking miesięcznika „Kino” w numerze 10/2015). Z drugiej strony, jak pisałem wyżej, nic tu nie jest na zawsze przesądzone. Opinia Adamczaka przeciw „powszechnemu gustowi”, która na razie wydaje się wprawdzie odważna, ale i osobliwa, może w przyszłości okazać się dominująca, zwłaszcza, gdyby następny film Barczyka (oby za mniejsze pieniądze) miał odnieść sukces.
W zgodzie z dominującym gustem fachowców pozostaje też moja ocena filmu polskiego najbardziej w obecnym stuleciu obsypanego zaszczytami i nagrodami. Co więcej, Ida Pawła Pawlikowskiego stanowi rzadki przykład filmu spełniającego (i to w pobliżu najwyższego pułapu) wszystkie trzy wymienione przeze mnie kryteria kina narodowego. Ma wartość terapeutyczną, bo pozwala widzowi przeżyć sytuację człowieka postawionego przed koniecznością decydującego wyboru drogi życiowej, i to niczego za niego nie rozstrzygając. Prowadzi ważną „narrację tożsamościową”, dotykając – także terapeutycznie, bez ranienia – najboleśniejszego punktu relacji polsko-żydowskich, i to z dzisiejszej perspektywy „wiedzy o Jedwabnem”. Stanowi wyczyn estetyczny, dowodząc, że najtrudniejsze problemy najlepiej jest poruszać w ciszy, operując możliwie najoszczędniejszymi środkami artystycznymi. Skądinąd wśród najnowszych filmów polskich utworem, któremu najbliżej do podobnego spełnienia wszystkich trzech narodowych kryteriów, jest Demon Marcina Wrony. Jeśli ten film nie osiągnął (i nie osiągnie zapewne) podobnego sukcesu, to przez brak estetycznej powściągliwości, która wywołałaby zbliżoną czystość odbiorczego przeżycia.
Za to mój osobisty odbiór całkowicie odbiega od dominującej oceny innego tegorocznego laureata Gdyni, filmu Jerzego Skolimowskiego, wybranego przez narodową komisję na polskiego kandydata do Oscara. Na mój gust 11 minut ani nikomu w niczym nie pomoże, ani nam Polakom nie zapewni żadnej wiedzy o naszej zbiorowości, ani tym bardziej na Oscarowe laury nie ma szans. Autor Walkowera i Essential Killing w toku całej długoletniej drogi twórczej tak niebezpiecznie ocierał się o ryzyko, że trudno, by raz na jakiś czas nie poniósł porażki.
Z podobnym ryzykiem łączy się zabieranie głosu na temat filmów, które jeszcze nie powstały. Ale eksperci PISF-u muszą stale takie ryzyko podejmować. Nie jest łatwo przeczytać książkę Daniela Beauvois Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793–1914 (Lublin 2005). Nie jest łatwo po pierwsze dlatego, że to potężna porcja gęstej naukowej prozy; po drugie dlatego, że zmusza nas, Polaków, do rozstania się z wieloma przeświadczeniami na temat zmitologizowanych Kresów. Ale każdy, kto ten wysiłek podjął, potrafi sobie wyobrazić, jak dobrze mógłby nam zrobić polski Django rozgrywający się na dziewiętnastowiecznych Kresach. Takiemu komuś łatwiej też będzie zrozumieć, jak wielkim wyzwaniem jest realizacja filmu o rzezi wołyńskiej, tak wielkim, że zaspokojenie po równi oczekiwań widzów polskich i ukraińskich ociera się o niemożliwość. Nie trzeba zaś trudzić się nad lekturą książki Beauvois, by wyczuć, że z wypowiadaniem się o filmie Smoleńsk – skoro on już znalazł się w fazie produkcji – lepiej poczekać do premiery.