Brałeś także kilka razy udział w wydawaniu „Tanga”. Wymagało ono mozolnej pracy opartej na wycinaniu małych postaci z papieru, trochę ironicznej i trochę dziecinnej, świadomie naiwnej w formie.
To był moja synteza z Zero 61 i WFF. Wykorzystywałem opakowania materiału fotograficznego. To była pracochłonna praca, ponieważ musiałem wykorzystać około stu opakowań. „Tango” ukazywało się bowiem w stu egzemplarzach.
Chyba dwustu, ale często nie udało się wykonywać tylu egzemplarzy. Przypomnijmy, że był to czas, kiedy brakowało dosłownie wszystkiego, włącznie z wywoływaczem, utrwalaczem i papierem fotograficznym. Lecz zdolny artysta pokona wszelkie przeszkody! Ale czy nie boisz się, że teraz na początku XXI wieku, prace te będą określane jako publicystyczne, mówiące, jak obrazy Edwarda Dwurnika, o śmiesznym „państwie wojny”?
Pokazywałem, że jest to świat wojny i ograniczeń. Nie wstydzę się ich! Nie było wtedy ważniejszych problemów. Okazałem swą manifestację wobec ludzi, którzy walczyli z narodem. Stan wojenny nauczył mnie jednej rzeczy. A mianowicie, że obszar sztuki jest sprawą bardzo intymną, że można uruchomić wszystkie wewnętrzne poglądy. Ważna była dla mnie wystawa u Zochy [Grażyny Fijałkowskiej – przypis K. J.], gdyż uświadomiłem sobie wieczną potrzebę sacrum. Odkryłem na nowo, że sztuka polega na ciągłym chwaleniu Najwyższego. Z Bogiem istniała ona przez większą część swego rozwoju. Nagle gdzieś się to urwało! Ten mój program oparty na tym doświadczeniu trwa do dziś.
Czy wystawa Koszulki Panny Marii z 1987 roku była Twoim najważniejszym dokonaniem z tych lat w obrębie ludycznej Kultury Zrzuty?
Szczerze mówiąc bardzo bym nie chciał, by Koszulki Panny Marii kojarzono ze sztuką tzw. Kultury Zrzuty… To bardzo dziwny czas, faktyczny stan wojny, wyjątkowy dla ludzi myślących duchowo. Swoją drogą nigdy do końca ten okres kultury i sztuki nie był dokładnie opisany i przeanalizowany. Czas ważny i mocno determinujący późniejsze drogi większości twórców… Nie odcinam się od Kultury Zrzuty, wszak to środowisko, z którym przyszło mi przeżywać tą super głupią wojnę. Większość to ekspozycje podziemne (bądź strychowe [śmiech]). Kultura Zrzuty to postawa twórcza wyrażona przez humor i żart. Swoista forma oporu łódzkich artystów. Trudno mówić, że wziąłem część postawy prześmiewczej czy kpiącej z Kultury Zrzuty. Sam indywidualnie cały czas wcześniej, w Zero-61 i Warsztacie, udowadniałem, że dowcip i dystans w sztuce nie są mi sprawami obcymi. Trzeba pamiętać, że powaga i ortodoksje teoretyczne Warsztatu już nie funkcjonowały. Napór wydarzeń społecznych i politycznych w Polsce był ogromny, o dużym ciężarze gatunkowym. Nigdy o tym nie należy, mówiąc o sztuce tego czasu, zapominać. Koszulki to dla mnie następny bardzo istotny moment zwrotny w mojej twórczości. Rozpoczyna okres oparty o ideę sacrum – to trwa do dziś. Zrealizowałem kilkanaście indywidualnych wystaw w tym duchu. Analizując to z punktu widzenia historyczno-krytycznego odważam się powiedzieć, że jest to indywidualna postawa awangardowa. Klasyczne pójście pod prąd większości twórców spod znaku mediów mechanicznego zapisu. Koszulki to forma pozornie „luźna”, ludyczna, częstokroć z elementami i cytatami dewocyjnymi, również z pewną lekkością w traktowaniu materii fotograficznej. W istocie idea najgłębsza z najgłębszych, sięgająca do spraw elementarnych, prymarnych… Pytania podstawowe o sens człowieka w świecie i co ważniejsze istnienie Najwyższego w obszarze sztuki, a tym samym o rolę, zakres i sens tworzenia, istotę sztuki. Włączając powagę idei sacrum w swojej fotografii, oddaliłem się od sztuki żartu dla żartu, czyli swoistego profanum, jak to mają w zwyczaju określać antropolodzy… dużo by mówić. Pointa jest taka, że kilka dni po wernisażu wystawy w końcu „podziemnej”, zorganizowanej w prywatnym domu-„stancji” – w galerii „U Zochy”, zaproszona Urszula Czartoryska, mimo iż wystawa była „podejrzana”, zakupiła kilka prac oficjalnie dla Muzeum Sztuki w Łodzi. Dobitnie można by to określić mianem obiektywnej oceny tych prac.
Tak, pamiętam tę wystawę i moment zakupu fotografii do muzeum! Urszula Czartoryska zawsze ceniła Twoje dokonania. Tego typu prace religijne pokazałeś w 1989 roku na wystawie Lochy Manhattanu, która podsumowywała doświadczenia neoawangardy, przytłumionej od połowy lat 80. przez bardziej obrazoburczą malarską „nową ekspresję”.
Znów muszę się uciec do mocnych określeń – to ponownie ważna wystawa. Tak winien przynajmniej stwierdzić krytyk fotograficzny. Jednak znów daje o sobie znać tło wydarzeń w Polsce. Tym razem zaistniało autentyczne zachłyśnięcie i euforia z powodu wolności. Nie był to dogodny czas, by patrzeć na fotografie o subtelnym charakterze i wręcz mistycznym przesłaniu. To moja druga wystawa z serii fotografii sakralnej (wtedy nie wiedziałem, że będę jej wierny do dziś). Powiem, można rzec górnolotnie i metafizycznie: Bóg dotknął mojej fotografii. Miało to jednak bardzo prozaiczne, a zarazem fizyczne znaczenie: przykładałem krzyże i ukrzyżowanego bezpośrednio na styk do papieru fotograficznego pod powiększalnikiem. Były to przeważnie dzieła sztuki prymitywnej i ludowej, zdjęte z moich ścian, z mojej prywatnej kolekcji tejże sztuki. I właśnie te dotknięcia, czyli prace z wystawy pt. Moje prywatne Kalwarie, to spotkanie wszystkich moich pasji i zawodów w jednej artystycznej manifestacji. Przedtem moje filmy dokumentalno-oświatowe spotykały się i miały związek z moją kolekcją oraz przemyśleniami o religijności ludowej. A na tej wystawie wszystko związało się w swoistej jedności. Doświadczenie z obserwacji ludowych religijnych obrzędów (m.in. zapożyczyłem i przetworzyłem tytuł z własnego filmu), nieustanne patrzenie na własną kolekcję dzieł sztuki ludowej i naiwnej, a także znajomość światopoglądu i postaw twórczych autorów tych dzieł, moje zauroczenie fotografią, stworzyło tę osobistą „Kalwarię”.
Ja od wielu lat mówię wszystkim, że pokornie uczę się od autentycznych twórców ludowych, a szczególnie od artystów naiwnych: umiejętności upraszczania form, zdolności używania symboli oraz pasji i żarliwości w pracy nad swoimi dziełami. Trzeba dodać, że onegdaj oryginalna twórczość ludowa, wiejska była realizowana wyłącznie w tematyce sakralnej. Takich indywidualnych pokazów od wystawy w galerii „U Zochy” miałem od tej pory kilkanaście.
Mam wiele wśród swoich zdjęć sakralnych takich, które nie mówią wprost znakiem czy symbolem o Najwyższym. W Drzewie poznania, Raju traconym są proste zdjęcia drzew, które pośrednio przez kontekst mówią o świętości. Miałem całą wystawę przedstawiającą wyłącznie naturę; przestrzenie traw i drzew, a ja kreacyjnie dołączyłem tylko element zapalonej świeczki. Moc sakralizacji to tytuł, który sam, mam nadzieję, tłumaczy sens i ideę sakralności tych prac.
Czyli chodziło o funkcję magiczną pewnych działań…
Nie do końca, choć pojęcia religii i magiczności mogą i muszą funkcjonować obok siebie (…). Wszystko to, wraz z obrzędem, jest ze sobą splecione. Nawet razem z pogańskimi formami. Nie uważam tego za „zabrudzenie” religii, mało tego – zwiększa się w ten sposób jej moc. Interesuje mnie religijność ludowa, co znalazło swe miejsce w zrealizowanych przeze mnie filmach dokumentalnych i gromadzonej kolekcji dzieł sztuki. Gdzie się kończy moc magii, a gdzie sakralizacji? – tego nikt nie wie…
Czy stawiasz znak równości między sztuką a religią? Jak postrzegasz tę relację?
Chciałbym, aby tak było! Poszukuję wszystkich przejawów i modeli, gdzie przejawiało się zetkniecie obu tych obszarów. To jest dla mnie najważniejszy ideał uprawiania sztuki od czasów Koszulek.
Setki razy zastanawiałem się i kilkakrotnie o tym pisałem. Jako historyk sztuki z pierwszego wykształcenia zahartowałem się w szukaniu archetypów, zachowań ludzkich w obszarze tworzenia sztuki. Łatwo mi przyszło sobie wyobrazić pierwotną sytuację, gdzie religia, magia i objaw sztuki (ekspresja obrządku i plastyka) mogła być jednią. W czasie rozwoju religii i sztuki drogi częściowo rozchodziły się, ale właściwie do końca XIX wieku się dopełniały. Doszło niestety do szaleństwa człowieczego, który chciał się zrównać i wyeliminować wielkiego Demiurga z życia i sztuki na rzecz demiurgicznych pojedynczych zachowań twórczych. No chyba nie tędy droga…
Jakich współczesnych artystów cenisz, którzy są Ci bliscy ze względu na ich sztukę, także w filmie, i określoną duchowość?
Odwołałbym się do religioznawcy, Mircei Eliadego, Umberto Eco – pisarza i naukowca, który zafascynowany był średniowieczem. Może masz rację wymieniając film, w którym spotyka się podniosłe nastroje, wręcz misteria. Bliscy mi są Federico Fellini, Ingmar Bergman – to są doskonałości. Nie poszukuję takich „ojców” czy patronów wprost. Bo jestem zafascynowany np. malarstwem Francisa Bacona…
Bacona urzekło a następnie pochłonęło „zło”, jako realna siła życia i sztuki (chyba sztuki?). Odwołuję się w tym momencie do ciekawej koncepcji Jerzego Nowosielskiego. Malarstwo Bacona działa w sposób magiczny!
Tak! Reprezentuje magiczną moc i siłę. Nie chcę być postrzegany jako ortodoksyjny artysta, gdyż nigdy swych prac nie pokazałem np. w kościele. Nie interesuje mnie twórczość dewocjonalna. Interesuje mnie fotografia, która nabiera pod wpływem mojej działalności ducha i siły. Celem jest sakralność i symbole, które o niej decydują.
Czy symbol decyduje o sakralności bądź niesakralności pracy twórczej?
Ważne i istotne pytanie. Otóż nie wyobrażam sobie, że mając wiedzę teoretyczną czy naukową (a taką wiedzę o symbolice łatwo w krótkim czasie posiąść), można zacząć nią żonglować w obszarze sztuki, by tym samym móc uzyskać wartościowy obraz artystyczny i potrzebną tajemnicę, czy też duchowość towarzyszącą dziełu sztuki. To „przychodzi samo”. A tak naprawdę zwierzając się najintymniej musi w tym uczestniczyć Duch Święty. Tak to przynajmniej odbywa się u mnie. Zwierzając się dalej i głębiej – na współpracę zasłużyć należy i trzeba.
W różnym stopniu fascynuję się naturą drzewa, jego mocy, jak i znakiem krzyża. Dostrzegam moc, także proporcje i w końcu to, że sam krzyż jest z drzewa. Te relacje są niesłychanie inspirujące i płodne. Jeśli nakładam krzyże na drzewo to patrzę, że jest to ta sama proporcja. Nie wiemy jednak, pomimo udokumentowanego historycznie Ukrzyżowania, jak wyglądał krzyż. Natomiast ja jako artysta mogę powiedzieć w swojej fotografii, iż moje wyobrażenie krzyża jest tożsame z kształtem w pełni rozwiniętego drzewa.
Może człowieka?
Człowieka także! Ksiądz prof. Pasierb powiedział, żeby uświadomić sobie istnienie Boga i symbolikę krzyża wystarczy rozpostrzeć ręce. Miałem w latach 90. działanie poświęcone temu problemowi w Galerii Wschodniej w Łodzi. Tak modelowano krzyż, aby pasował do postury człowieka. Może powiem o ważnej dla mnie satysfakcji. Jak widzisz zbieram sztukę prymitywną. Robiłem też filmy na ten. temat. To mnie będzie pasjonowało do końca życia. Ciągle nie pasowała mi, także w czasach WFF, moja pasja kolekcjonerska. Ale potem zrozumiałem, że to ona właśnie otworzyła mi nową drogę w sztuce. Na wystawie Lochy Manhattanu połączyłem metodę fotogramu, trochę konstruktywistyczną, z pasją odkrywcy i efektem zabawy.
Z artystami ludowymi współpracuje od kilku lat znany Ci dobrze Zbigniew Warpechowski. Bardzo interesują go efekty nietypowej pracy artystycznej czego rezultaty można było obejrzeć kilka lat temu na wystawie w łódzkiej Galerii Manhattan. Ale wróćmy do bardziej uniwersalnych pytań. Czym więc jest fotografia?
Pytasz o naturalną potrzebę definicji na własny użytek? Co pewien czas u mnie ona się zmienia… Jak startowałem sprawa wydawała mi się nader prosta: cała fotografia klasyczna kryje się w technice oraz w pracy w ciemni. I to nie była jedna ciemnia. Tych ciemni było wiele. Od etapu powstawania negatywu do papierowej odbitki. To były i są obszary pełne magii. Andrzej Partum kiedyś powiedział, że mózg człowieka jest idealną ciemnią.
Jedno u mnie jest niezmienne: fotografia to ciągle dla mnie tajemna możliwość odwzorowania i zarazem zarejestrowania jakiegoś wycinka rzeczywistości. Potrzeba do tego dwóch elementów: jakiegoś przyrządu, narzędzia zwanego kamerą oraz jakiegoś homo sapiens, który nakieruje owo narzędzie na interesującą go rzeczywistość. W boksie aparatu z dziurką (ostatnio modnym), choć najczęściej z soczewką, dokonuje się znamienny „przekręt”, odwrócenie do góry nogami oglądu i samego zapisu. Mniej, a właściwie wcale, w tym procesie nie zwraca się przy okazji uwagi, iż następuje istotne zmniejszenie tegoż odwzorowanego obrazu rzeczywistości. By uzasadnić tajemnicę mocy rejestracji można by śmiało określić mianem „zaklęcia”, a zarazem „uwięzienia” obrazu rzeczywistości. Bez tego „przekrętu”, tak samo jak i bez „zaklęcia”, nie ma możliwości powstania fotografii. To karze się zastanowić twórcy! W technice zapisu zmieniają się podłoża: metal, szkło, celuloid aż po „cyfrę”, a „przekręt” musi być. W tym twórczym myśleniu chyba należy iść dalej: „przekręca” soczewka, „przekręcajmy” i my – twórcy!
Na koniec dodam, że Andrzej Różycki był pierwszym artystą łódzkim, jakiego poznałem (dzięki protekcji Adama Rzepeckiego) w 1983, pisząc pracę magisterską na UJ o fotografii awangardowej u prof. Mieczysława Porębskiego. Kolejnym, którego miałem okazję poznać, był Antoni Mikołajczyk, z którym niestety nie zdążyłem przeprowadzić wywiadu, takiego jak ten!
Łódź, czerwiec 2002 – luty 2003
(poprawiony 2016 r.)
—
Zrealizowano w ramach stypendium MKiDN na rok 2016.
2 comments
W tekście nazwisko Gomułka zawiera błąd literowy.
W dolnej części tekstu pytania nie są wytłuszczone przez co zlewają się z odpowiedziami.
Dziękujemy za wskazanie tych niedopatrzeń! :)
Comments are closed.